„Dopóki na świecie będzie istniał człowiek, będą też wojny”

Afganistan, okolice dystryktu Ghazni…

Praktycznie każdego dnia w dowództwie bazy odbywała się odprawa zadaniowa do kolejnego dnia. Zadania ze sztabu spływały do grup bojowych, następnie do kompani manewrowych i już kolejno do plutonów, drużyn oraz żołnierzy najniższego szczebla, czyli samych wykonawców stawianych odgórnie zadań. Tak samo było i tym razem, na odprawie kompanijnej dowiedziałem się, że amerykanie planują rozpoznać tamę gdzieś na skraju prowincji, gdzie inżynierowe i specjaliści do kontaktów z ludnością cywilną, będą starać się ją wyremontować i przywrócić do stanu pierwotnego. Odprawa do samego zadania oczywiście odbyła się w amerykańskiej części bazy, gdzie pokazano nam mapy, plany patrolowe i miejsca newralgiczne, które powinniśmy zabezpieczyć. Amerykanie ord razu zażyczyli sobie, by w patrolu znajdowały się Rosomaki, bo jak pisałem już wcześniej, były to wozy, które wzbudzały największy respekt wśród mieszkańców. Cała odprawa oczywiście odbyła się w ich ojczystym języku, więc jak się domyślacie, część chłopaków mających braki językowe, nie do końca wiedziała, o co tam chodzi. Decyzją dowódcy, po odprawie naszych sojuszników, została przeprowadzona wewnętrzna odprawa już w naszej części bazy. Tak jak wspominiałem wcześniej, do patrolu dołączone zostały dodatkowe komponenty zadaniowe, takie jak specjaliści z CIMIC (komórka do współpracy z ludnością cywilną), JTAC, strzelcy wyborowi, obsługi BSR (bezzałogowe samoloty rozpoznawcze) oraz wielu innych. Odprawa trwała do późna w nocy a sam wyjazd planowany był na wściekłe godziny poranne.

O świcie słychać już było ryk ustawianych w kolumnę patrolową pojazdów, gdzie powoli zbierali się uczestnicy feralnego patrolu. Dowódca rozpoczął stawianie rozkazu do zadania, w którym przypomniał sytuację w prowincji, określił kolejność wozów, zadanie, jakie wykonujemy oraz sposób, w jaki będzie ono realizowane. Następnie określił ciągłość dowodzenia i zabezpieczenie, jakie posiadamy w bazie na wypadek kontaktu ogniowego. Po ustawieniu się w kierunku bramy, patrol ruszył, by wykonać swoje zadanie. Kolumna wraz z wojskami amerykańskimi liczyła około 14 pojazdów i w trakcie jazdy rozciągała się na około kilometr. Prowincję pokonaliśmy dosyć płynnie, lecz problemy miały się dopiero zacząć.

Gdy z głównej drogi zjechaliśmy na tzw. „offroad”, trzeba było zwolnić, by wszystkie pojazdy nadążały w trudnym terenie. Trasa była kompletnie nie znana, a strzelcy pokładowi skanowali teren, trzymając swoje sektory. Gdy wyjechaliśmy na kawałek płaskiego terenu, umiejscowionego pomiędzy dwiema oddalonymi od nas na około 800m wioskami usłyszeliśmy wybuch. Pierwsza myśl to ładunek, na który najechał któryś pojazd z kolumny, ale meldunki radiowe to wykluczyły. Po kolejnych trzech wybuchach już wiedzieliśmy, że ktoś ostrzeliwuje patrol nieprecyzyjnym ogniem artyleryjskim.

Częstotliwość upadania „ogórków” była różna i nie dawała szansy na zlokalizowanie stanowisk ogniowych. Decyzją dowódcy użyto strzelców wyborowych, którzy ukryli się pod wozami, i spomiędzy kół transporterów dzięki swojej optyce wypatrzyli rebeliantów, którzy naprowadzali ogień moździerzy, niestety samych dział nie byli w stanie zlokalizować, gdyż musiały być utyte w zabudowaniach. Po ostrzelaniu stanowisk naprowadzania wybuchy ucichły, a rebelianci rozpłynęli się w powietrzu. Całość wymiany ognia trwała około godzinę i decyzją wyższych przełożonych nasza spektakularna akcja odbudowy tamy zakończyła się, jeszcze zanim zobaczyliśmy sam obiekt.

Jak widać, nawet najlepiej zaplanowana operacja żyje własnym życiem w starciu z przeciwnikiem. Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie zaplanować, lecz możemy przewidzieć pewne zachowania i w największym kryzysie zachować zimną krew.