„Tak to już się zdarza na wojnie, że jeżeli coś może pójść źle, najczęściej idzie źle”

Rozpoczynając swój dzisiejszy wpis, zaznaczam, że nie jestem saperem, więc mój opis może różnić się od fachowej nomenklatury, gdyż opisywał będę tylko to, co widziałem i z czym się spotkałem.

Gdybyśmy chcieli porównać taktykę talibów do jakiejś znanej formy działań zbrojnych, to na pewno byłaby to partyzantka. Ataki ich są często zaskoczeniem i opierają się głównie o zasadzki z ukrycia. Będąc w mniejszości oraz nie posiadając specjalistycznego wyposażenia, najprostszym sposobem na zatrzymanie patrolu, zmuszenie wojsk do opuszczenia opancerzonych wozów i zadanie najcięższych szkód, jest zastawianie min pułapek, które nazywaliśmy „ajdikami”. IED (Improvised Explosive Device), bo właśnie o nich mowa to najczęstszy i chyba najbardziej niebezpieczny rodzaj ataku na wojska koalicji, jakim dysponują talibowie.

Podczas swojej służby widziałem naprawdę sporo improwizowanych ładunków wybuchowych, a spektrum ich działania od możliwości detonacji, do zadawanych obrażeni ograniczała się tylko i wyłącznie do wyobraźni ich konstruktorów. Najprostszym i najbardziej skutecznym sposobem detonacji takiego ładunku, była detonacja elektryczna zainicjowana bezpośrednio przez „operatora” dzięki kablowi zakopanemu w ziemi i prowadzącemu do bezpiecznego miejsca obserwacji. Kryjówki takie często były oddalone od miejsca zamachu o setki metrów, więc zakopanie ładunku wraz z przewodem po całej jego długości zajmowało sporo czasu, lecz efekt i prostota wykonania powodowały, że sposób taki był praktycznie niezawodny. Kolejnym ciekawym sposobem, było użycie telefonu komórkowego z kartą sim, który sprytnie podłączony do detonatora po otrzymaniu połączenia przychodzącego z zewnątrz inicjował właściwy ładunek wybuchowy. Niestety jak sami wiecie, nie mamy wpływu na to, jak szybko sieć przekaże prośbę połączenia, więc nie zawsze wybuchały one we właściwym czasie. Zaletą tego rozwiązania było jednak to, że do detonacji potrzebny był tylko zasięg telefonii komórkowej, więc zainicjować go można było z każdego miejsca na świecie.

Oczywiście z czasem wojska koalicji dostały do dyspozycji urządzenia zagłuszające fale radiowe, które montowane były standardowo na wszystkich pojazdach patrolowych. Odpowiedź talibów na zagłuszanie była błyskawiczna i inicjacja ładunku została zamieniona w taki sposób, by eksplozja następowała po przerwaniu „rozmowy telefonicznej” z ładunkiem zakopanym w ziemi. Kolejną ciekawą metodą detonacji, często stosowaną w Iraku, był czujnik temperatury, który inicjował ładunek w chwili, gdy wykrył nad sobą ciepło silnika samochodowego, oczywiście problemem tego rozwiązania był brak kontroli nad tym, pod jakim pojazdem ma wybuchnąć pułapka, więc często eksplodowały także cywilne pojazdy. Ciekawy trik, często stosowany w Afganistanie, to pułapka naciskowa, zakopywana w miejscu, gdzie przebiegały trasy patrolowe. W skrócie wyglądało to, jak dwie położone na sobie deski rozdzielone materiałem sprężystym, np. sprężynami, co powodowało, że się nie stykały ze sobą. Do każdej z nich po wewnętrznej stronie mocowano blaszki, które pod naciskiem dotykały siebie nawzajem, zamykając obwód elektryczny i powodując eksplozje. Nidy nie widziałem, ale będąc na misji słyszałem o ładunkach umieszczanych w padlinie zwierzęcej, lub w zwłokach ludzkich.  W miastach, gdzie talibów nie obchodziły starty cywilne, ładunki instalowano w pojazdach lub na wyselekcjonowanych i przygotowanych samobójcach, gotowych oddać życie w swojej sprawie. Sposobów detonacji było oczywiście więcej, ale ograniczyłem się tylko do tych najpopularniejszych, pomijając czujniki ruchu, odciągi itp.

Same ładunki wykonywane były ze starych pocisków artyleryjskich lub moździerzowych, saletry amonowej, srebrzanki i tego co ogólnie dostępne. Talibowie potrafili wytopić trotyl ze starych pocisków i „uszlachetniać” swoje śmiertelne wynalazki gwoździami, kulkami od łożysk czy nakrętkami. Całość zamykana była szczelnie w beczki lub wiadra i zakopywana w ziemi bez uzbrajania ładunku nawet na rok przed samą detonacją. „Śpiochy” bo tak nazywaliśmy te ładunki, były szczególnie niebezpieczne, bo nikt nawet nie wiedział o ich istnieniu, a ziemia zdążyła się dawno uleżeć, nie pozostawiając nawet śladu po kopaniu. Uzbrajanie takiego „śpiocha” polegało na wygrzebaniu z ziemi przewodu i podłączenia do niego baterii i cała filozofia. Oczywiście talibowie uczyli się w postępie geometrycznym, wyciągając wnioski z każdej eksplozji. Jeśli podłożony ładunek uszkodził dwie przednie osie pojazdu, nie robiąc krzywdy załodze, to można było się spodziewać, że kolejny wywróci pojazd do góry kołami.

Większość bezpieczeństwa całego patrolu spoczywała w rękach saperów, którym właśnie w tym miejscu składam szczere podziękowania za ich służbę, poświęcenie i czujność, bo dzięki Wam wielu z nas wróciło w całości do domów.