„Na wojnie nawet przy najlepszej taktyce zazwyczaj decyduje odwaga”
To bardzo dziwne uczucie, gdy człowiek uświadamia sobie, jak niewiele trzeba, by zakończyć życie. Uczucie na tyle złożone, że wściekłość i chęć odwetu spowodowana atakiem przeplatała się z radością, której towarzyszyła szczypta euforii i podniecenia.
…ewakuacja rozpoczęła się szybko i sprawnie, lecz był to bardzo złożony proces. Pozostawienie wartego kilka milionów złotych uzbrojonego, lecz uszkodzonego transportera nie wchodziło w grę, a oczekiwanie na wojskowe lawety trwałoby do wiosny, gdyż tak ciężki sprzęt nie był w stanie dojechać w miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Decyzją przełożonych mieliśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by ściągnąć wrak rosomaka do bazy. Część sił została zaangażowana do pomocy przy wozie, a reszta ubezpieczała ich zadanie, by w spokoju mogli pracować. Całość przedsięwzięcia trwała dobre kilka godzin, lecz finalnie udało podczepić sztywny hol i ciągnąć tyłem uszkodzonego rosomaka, który dziobem orał drogę. Nie muszę chyba wspominać, że z racji braku wozu moja załoga została rozdysponowana pomiędzy sprawne pojazdy i każdy z osobna wszedł w podporządkowanie dowódcze załogi, z którą kontynuował podróż powrotną. Ja osobiście trafiłem do wozu saperów, który tym razem jechał jako pierwszy, by rozpoznawać na bieżąco zagrożenia. Oczywiście, gdzieś z tyłu głowy, krążyła dziwna myśl, że już raz dzisiaj jechałem w pierwszym wozie.
Droga przebiegała sprawnie, ale bardzo powoli, z racji holowanego sprzętu. Oczywiście w chwili, gdy ANP dowiedziało się, że wracamy do bazy, odłączyło się od patrolu i gdzieś zniknęło. Gdy w prowincji zaczął nastawać zmrok, a nasz patrol był w połowie drogi, rozpoczęliśmy najtrudniejszy etap podróży, polegający na przejeździe przez kanion, gdzie byliśmy łatwym celem. Z racji zagrożenia delikatnie przyśpieszyliśmy, aż do momentu, gdy usłyszałem wybuch. W eterze radiowym słychać było, że trzeci wóz w kolumnie najechał na kolejny ładunek. Szybką decyzją opuściliśmy pojazdy i zaczęliśmy ubezpieczać kolumnę. Gdy wyszedłem z rosomaka, po prawej i lewej stronie ujrzałem ściany skalne, które były wymarzonym miejscem na zasadzkę. Oczywiście dowódca patrolu także zauważył niebezpieczeństwo i po szybkim meldunku do bazy nad naszymi głowami zaczęły krążyć uzbrojone Mi-24 z biało-czerwoną szachownicą na ogonie. Oczywiście równocześnie z całokształtem zabezpieczenia działań bojowych, ratownicy i część wyznaczonych sił zajęła się uszkodzonym dopiero co transporterem i jego załogą. Pomimo tak ciężkiej sytuacji, ktoś chyba czuwał nad tym zadaniem, gdyż po raz kolejny nie ponieśliśmy żadnych strat w ludziach, a uszkodzony został tylko sprzęt. Rosomak tym razem przyjął ładunek na środkową część wozu, co skutkowało uszkodzeniem układu jezdnego. Środkowe koła ośmio napędowca uległy zniszczeniu, ale łatwo udało się go holować, w odróżnieniu poprzedniego rosomaka. Saperzy po zabezpieczeniu terenu ponownie stwierdzili, że to mina naciskowa o wadze około 30kg, co ciekawe dwa pierwsze wozy nieświadomie objechały ją bokiem. Dowodzenie w takich warunkach to bardzo ciężkie zadanie, a z racji ewakuacji poprzedniego transportera, niemożliwy był powrót drogą alternatywną, więc dowódca świadomy zagrożenia wybrał znaną i przetartą już drogę powrotną, gdzie niestety czekała już na nas wspomniana niespodzianka.
Jeśli czytaliście mój wpis „Tylko to się liczy” w którym opisywałem sytuację z pewnym policjantem w Iraku, pewnie wiecie, że moje zaufanie do służb lokalnych jest mocno nadszarpnięte, dla tego jakoś nie dziwiła mnie sytuacja, że w chwilach newralgicznych ANP znikało… ale może mi się to tylko wydawało.
Całość patrolu o późnych godzinach nocnych dotarła do bazy, uszczuplona o dwa bojowe rosomaki oraz bez ciała wspomnianego wcześniej policjanta, którego dotyczyło zadanie.
Ps. Zdjęcia przedstawiają autentyczne wozy biorące udział w tym niefortunnym zadaniu.