„Dla pokoju trzeba ryzykować tak samo jak w trakcie wojny”
Opisywałem już w skrócie, jak wygląda przygotowanie do misji, dziś chcę się skupić na tym, co się dzieje, gdy otrzymamy już rozkaz o wylocie.
Transport w miejsce stałej dyslokacji to rozłożony w czasie etap, który musi przejść każdy żołnierz skierowany w rejon przyszłych działań. „Opowieść” tę oprę o moja pierwszą misję w Republice Iraku, gdzie emocje były największe i chyba najtrwalsze.
Wszystko zaczyna się od skoszarowania w jednostce na dzień dwa przed wylotem. W tym czasie wydawany jest sprzęt, ważone są bagaże i następuje ostatnia weryfikacja wszystkich wymaganych dokumentów potrzebnych do odprawy paszportowej. Sprawdzany jest stan osobowy danego wylotu i rozpoczyna się oczekiwanie na lot czarterowy. Gdy wszystko jest dograne, wojsko zostaje przetransportowywane na lotnisko, gdzie można ostatni raz przed wylotem zobaczyć się z rodziną i bliskimi. Etap ten jest dość trudny, gdyż wielu z nas ma żony, dzieci itp. Sam osobiście pamiętam, że było mi po prostu przykro, że ich zostawiam… ale takie są konsekwencje służby wojskowej. Po odprawie paszportowej przebywaliśmy już sami w innym skrzydle lotniska oczekując na samolot. Po chwili zostaliśmy wpuszczeni na płytę lotniska i zaczęliśmy zajmować miejsca w samolocie. Oczywiście na płycie lotniska widać było taras widokowy, gdzie stały nasze rodziny. Ostatnie telefony, machanie do żony i wejście do samolotu. Zaznaczę, że to był mój pierwszy lot, więc z zainteresowaniem zająłem miejsce przy oknie, by obserwować co będzie się działo. W pewnym momencie stewardessa rozpoczęła szkolenie na wypadek awarii samolotu, co wzbudziło już mój mały niepokój. Kilka anglojęzycznych słów w głośnikach i rozpoczęło się kołowanie na pas startowy. Po chwili rozległ się ryk silników oraz poczułem spore wciśnięcie w fotel, podobne do tego, które odczuwa się w sportowym samochodzie. Koła zaczęły odrywać się od naszej Polskiej ziemi, a domy i drogi robiły się coraz mniejsze i mniejsze, aż przesłoniły je chmury a mnie przywitało błękitne i słoneczne niebo. Gdy przelatywaliśmy nad szlakami górskimi, szczyty wysuwały się ponad chmury co wyglądało bardzo ciekawie. Lot umilały nam filmy na DVD lub muzyka w słuchawkach. Na pokładzie serwowane były posiłki i napoje a sam lot trwał około 6 godzin. Po przylocie do Kuwejtu przywitała mnie burza piaskowa, co było dla mnie zupełną nowością. Pamiętam, że była już noc i zapakowano nas w autobusy, w których kazano zasłonić okna, gdyż transport z lotniska do bazy przebiegał przez miasto, a obecność rotacyjnych wojsk utrzymywana była w tajemnicy. Ta dziwna i niekomfortowa sytuacja spowodowała, że moje siedmiomiesięczne starania nad rzuceniem palenia, spaliły na panewce i tak już zostało do końca zmiany.
W bazie „Virginia” przesiedziałem kilka godzin i pierwszy raz zobaczyłem amerykańską stołówkę, co również było sporym zaskoczeniem. Po kilku godzinach dostaliśmy sygnał o wylocie do Iraku, wydano nam kamizelki kuloodporne i amunicję. Schemat podróży był bardzo podobny tyle, że wszystko odbywało się już transportem wojskowym w pełnym rynsztunku i z uzbrojeniem. Transport kontynuowaliśmy amerykańskim samolotem C-17 Globemaster. Lot trwał około 2,5h a na instruktażu nikt nie powiedział, by nie pić zbyt dużo napoi. Pamiętam, że nigdy w życiu tak jak w tym transportowcu nie czułem potrzeby oddania płynów ustrojowych, po około 1,5h wstrzymywania i walki z samym sobą do przedziału transportowego wszedł Amerykanin z obsługi technicznej i otworzył szafeczkę, do której zrobił to, o czym ja myślałem od samego startu samolotu. Najciekawsze było to, że gdy skończył ustawiła się już za nim spora kolejka potrzebujących. Samoloty transportowe w strefie wojennej lądują i startują z procedurami, które minimalizują strącenie maszyny nad miastem, czyli pikują ostro w dół, by wyrównać nad samym pasem startowym. Z perspektywy pasażera uczucie jest dosyć ciekawe i porównywalne do jazdy rollercoaster-em. Po wylądowaniu w Bazie AL-Kut, oczekiwałem kilka godzin na ostatni transport do miejsca, które miało być moim domem przez kolejne pół roku.
Wylot z Al -kut rozpoczął się w nocy, gdyż tylko w nocy mogły latać śmigłowce transportowe. Tym razem lot odbył się CH-47 Chinook i trwał około 40 min. Na lotnisku mijaliśmy naszych chłopaków, którzy kończyli właśnie misje i wracali do domu. Sam lot oczywiście nie odbył się bez przygód, w połowie drogi zapylenie uszkodziło filtry i śmigło musiało awaryjnie lądować na środku pustyni. Ze względów bezpieczeństwa wysadzono nas z maszyny i kazano czekać około 100m od niego w kompletnych ciemnościach. Niestety śmigłowiec taki na ziemi jest praktycznie bezbronny, a co tym idzie jest także łatwym celem. Po usunięciu awarii już bez przeszkód dolecieliśmy do bazy „Echo” w Ad Diwaniyah. Po lądowaniu szybkie szkolenie BHP, zapoznanie z bazą i najważniejszymi jej elementami. Pokazano mi moje cztery ściany i mogłem się w końcu przespać. Cała operacja trwała około 96h a ciekawostką jest to, że przy sobie na czas lotu Polska-Irak miałem tylko broń i mały plecak z przyborami do higieny. Cała reszta mojego bagażu spakowana w Polsce przyleciała do Iraku około tygodnia później. Gdzie po procesie aklimatyzacji rozpocząłem zadania mandatowe.