„Przeszłość, a co ważniejsze, przyszłość, nie istnieją na pierwszej linii”

Każda baza niezależnie jak była duża, miała przede wszystkim zapewnić swoim mieszkańcom bezpieczeństwo. Pomimo rozbudowanej infrastruktury „force protection” był jednak jeden aspekt, na który kompletnie nie miał wpływu żaden mieszkaniec ufortyfikowanej bazy, były to oczywiście zewnętrzne ostrzały campu. Przemierzając swoją drogę misyjną, mieszkałem w bazach mniej i bardziej narażonych na ostrzały. Porównywając jednak częstotliwość ostrzałów, zauważyłem jedną wspólną cechę: im baza była większa, tym częściej do niej strzelano i przede wszystkim im więcej wojska było w polu, tym ostrzały były rzadsze. Talibowie używali praktycznie wszystkiego, co tylko podrywało się w powietrze i spadało mniej więcej tam, gdzie chcieli. W arsenale mieli po radzieckie pociski rakietowe lub granaty moździerzowe, a z racji tego, że nie posiadali specjalistycznego sprzętu do ich ukierunkowania, używali wcześniej przygotowanych improwizowanych stanowisk ogniowych wyposażonych w podesty, rynny czy rury kanalizacyjne pozwalające wystrzelić pocisk w okolicę ich zainteresowania. Jak ktoś kiedyś powiedział „potrzeba matką wynalazku”. Będąc w Afganistanie, patrolowałem wzgórza prowincji, gdzie napotkaliśmy właśnie na takie improwizowane „wyrzutnie” ustawione frontem do bazy w Ghazni, nasze działania w tym wypadku były oczywiście i polegały na podłożeniu ładunków i ich neutralizacji.

Baza Ghazni z racji rozbudowanego systemu monitoringu maiła kamery umieszczone na wpuszczonym ponad bazę „balonie”, który był idealnym markerem dla talibów. Większość baz wyposażona była w system wczesnego ostrzegania, którego działania nie jestem Wam w stanie dokładnie opisać, ale polegało to na głośnym dźwiękowym alarmie w bazie, na jakieś 4-6s przed uderzeniem samego pocisku w rejon bazy oraz w niektórych przypadkach sprzężonym systemem C.R.A.M., który starał się zestrzelić rakietę przed jej uderzeniem w ziemię. Sekundy, które zyskiwaliśmy, dawały nam szansę na dotarcie do schronów rozlokowanych w całej bazie. Schrony przypominały żelbetonowe zbrojone rury obłożone workami fortyfikacyjnymi. Podczas ataku, większość niezaangażowanych w inne zadania żołnierzy spotykała się właśnie w tam. W schronach można było spotkać chłopaków w sportowym dresie, w pełnym rynsztunku bojowym lub w bokserkach prosto z toalety. Podczas gdy wojsko chroniło się przed rakietami, podrywały się śmigła i patrolowały okoliczne wzgórza, a na ich sygnał ruszał w pole QRF. Oczekiwanie na odwołanie alarmu było zależne od tego, czy w bazie jest bezpiecznie i ogłaszała je służba dyżurna w centrum dowodzenia, dowódcy wszystkich szczebli mieli obowiązek sprawdzenia stanów osobowych, a komenda bazy szacowała straty infrastruktury. W trakcie ostrzału normalnie funkcjonował TOK (centrum dowodzenia) i szpital polowy, będący w gotowości do przyjęcia rannych. Sam ostrzał bazy odbierałem jako dosyć stresogenną sytuację, gdyż było to jednak jakieś zagrożenie dla życia, choć nie wycelowane personalnie we mnie. Adrenalina, jaka towarzyszyła w początkowych alarmach, powodowała, że praktycznie każdy w ciągu pierwszych sekund znajdował się w schronie. Z czasem w schronach pojawiały się ławeczki, woda, napoje i papierosy, by w czasie oczekiwania na odwołanie alarmu nie zabrakło nam niczego potrzebnego do przetrzymania kryzysu.