Życie w schronie

„Przeszłość, a co ważniejsze, przyszłość, nie istnieją na pierwszej linii”

Każda baza niezależnie jak była duża, miała przede wszystkim zapewnić swoim mieszkańcom bezpieczeństwo. Pomimo rozbudowanej infrastruktury „force protection” był jednak jeden aspekt, na który kompletnie nie miał wpływu żaden mieszkaniec ufortyfikowanej bazy, były to oczywiście zewnętrzne ostrzały campu. Przemierzając swoją drogę misyjną, mieszkałem w bazach mniej i bardziej narażonych na ostrzały. Porównywając jednak częstotliwość ostrzałów, zauważyłem jedną wspólną cechę: im baza była większa, tym częściej do niej strzelano i przede wszystkim im więcej wojska było w polu, tym ostrzały były rzadsze. Talibowie używali praktycznie wszystkiego, co tylko podrywało się w powietrze i spadało mniej więcej tam, gdzie chcieli. W arsenale mieli po radzieckie pociski rakietowe lub granaty moździerzowe, a z racji tego, że nie posiadali specjalistycznego sprzętu do ich ukierunkowania, używali wcześniej przygotowanych improwizowanych stanowisk ogniowych wyposażonych w podesty, rynny czy rury kanalizacyjne pozwalające wystrzelić pocisk w okolicę ich zainteresowania. Jak ktoś kiedyś powiedział „potrzeba matką wynalazku”. Będąc w Afganistanie, patrolowałem wzgórza prowincji, gdzie napotkaliśmy właśnie na takie improwizowane „wyrzutnie” ustawione frontem do bazy w Ghazni, nasze działania w tym wypadku były oczywiście i polegały na podłożeniu ładunków i ich neutralizacji.

Baza Ghazni z racji rozbudowanego systemu monitoringu maiła kamery umieszczone na wpuszczonym ponad bazę „balonie”, który był idealnym markerem dla talibów. Większość baz wyposażona była w system wczesnego ostrzegania, którego działania nie jestem Wam w stanie dokładnie opisać, ale polegało to na głośnym dźwiękowym alarmie w bazie, na jakieś 4-6s przed uderzeniem samego pocisku w rejon bazy oraz w niektórych przypadkach sprzężonym systemem C.R.A.M., który starał się zestrzelić rakietę przed jej uderzeniem w ziemię. Sekundy, które zyskiwaliśmy, dawały nam szansę na dotarcie do schronów rozlokowanych w całej bazie. Schrony przypominały żelbetonowe zbrojone rury obłożone workami fortyfikacyjnymi. Podczas ataku, większość niezaangażowanych w inne zadania żołnierzy spotykała się właśnie w tam. W schronach można było spotkać chłopaków w sportowym dresie, w pełnym rynsztunku bojowym lub w bokserkach prosto z toalety. Podczas gdy wojsko chroniło się przed rakietami, podrywały się śmigła i patrolowały okoliczne wzgórza, a na ich sygnał ruszał w pole QRF. Oczekiwanie na odwołanie alarmu było zależne od tego, czy w bazie jest bezpiecznie i ogłaszała je służba dyżurna w centrum dowodzenia, dowódcy wszystkich szczebli mieli obowiązek sprawdzenia stanów osobowych, a komenda bazy szacowała straty infrastruktury. W trakcie ostrzału normalnie funkcjonował TOK (centrum dowodzenia) i szpital polowy, będący w gotowości do przyjęcia rannych. Sam ostrzał bazy odbierałem jako dosyć stresogenną sytuację, gdyż było to jednak jakieś zagrożenie dla życia, choć nie wycelowane personalnie we mnie. Adrenalina, jaka towarzyszyła w początkowych alarmach, powodowała, że praktycznie każdy w ciągu pierwszych sekund znajdował się w schronie. Z czasem w schronach pojawiały się ławeczki, woda, napoje i papierosy, by w czasie oczekiwania na odwołanie alarmu nie zabrakło nam niczego potrzebnego do przetrzymania kryzysu.

Nic nie jest takie, na jakie wygląda

„Kiedy dobywasz swojego miecza – nie myśl, kogo masz zabić. Myśl, kogo masz bronić”

Ludność zamieszkująca Afganistan to jedna wielka zagadka, a zradykalizowany islam pozwala świadomie nimi kierować, wytaczając im najróżniejsze ścieżki życiowe. Jednego dnia wjeżdżasz do wioski i każdy z uśmiechem na twarzy toleruję Twoją obecność a nazajutrz mieszkaniec wioski, który wczoraj częstował Cię herbatą, celuje w Twój patrol z broni maszynowej. Wiele razy zdarzało się, że terroryści, otwierając ogień do wojsk koalicji, chowali się w pobliskich wioskach i byli nie do wytropienia, gdyż pozbywając się broni, stawali się zwykłymi cywilami.

Afganistan okolice strefy Vulcan.

To był standardowy patrol do północnej granicy strefy odpowiedzialności. Z rana jak zawsze odprawa, podział obowiązków i ruszamy. Na granicy mały szybki checkpoint, kontrola ludności i powrót do bazy. W wozie cisza i skupienie przerywane co jakiś czas meldunkami w radiu, w środku dyndają nogi gunnera, który uparcie i już z przyzwyczajenia trzyma swój sektor. Błogi spokój przerywa komunikat, że z oka (wielki balon z kamerami, który obserwuje prowincję) dostrzeżono grupę niezidentyfikowanych uzbrojonych osobników ciągnących jakąś rurę, poruszając się na północny zachód. Tok ustalił, że Policja i Wojsko nie prowadzi tam żadnych działań, więc siłą dedukcji muszą być to talibowie. Z racji, że byliśmy najbliżej, dostaliśmy rozkaz sprawdzenia zaistniałej sytuacji, zachowując przy tym maksimum ostrożności, gdyż w szeregach talibów zauważono ręczne granatniki RPG, karabiny maszynowe i prawdopodobnie jedno działo bezodrzutowe typu SPG. Mając szczątkowe informację udaliśmy się zgodnie z rozkazem w zagrożony rejon, by przejąć osobników. Już podczas jazdy dostaliśmy komunikat, że separatyści przerwali marsz i rozstawiają sprzęt, w pobliskich zabudowaniach przygotowując się prawdopodobnie do obrony. Decyzją przełożonych zostało wezwane amerykańskie wsparcie lotnicze w postaci dwóch uzbrojonych śmigłowców szturmowo-uderzeniowych AH-64 „Apache”. Gdy dotarliśmy na miejsce, rozkazano nam nie interweniować i czekać na śmigłowce. Po pewnym czasie usłyszałem świst wirników, który narastał z każdą chwilą. Gunner określił przybliżoną odległość i kierunek nalotu, a z radia usłyszeliśmy komunikat, że to śmigła rozwiążą cały problem, a nie my. Gdy spojrzałem przez okno MRAP-a zauważyłem dwa ustawiające się w szyku bojowym Apache, które zawisły na wprost wskazanych budynków. Symfonię zagrały dwa działka 30 mm, które podniosły tumany kurzu ponad zabudowania. Ostrzał trwał kilka minut, i już po chwili dostaliśmy rozkaz, że jest czysto i natychmiast musimy wejść do wioski, by zabezpieczyć to, co zostało, nim zajmą się tym miejscowi. Dowódca plutonu chwilę pomyślał i wysypał całe wojsko z pojazdów, zabezpieczając teren. Podczas szumu, jaki spowodował sztuczny ruch wozów i ludzi, swoje zadanie otrzymała para strzelców wyborowych. Chłopaki mieli zająć jak najlepsze stanowisko ogniowe, by wspierać precyzyjnym ogniem drużynę wchodzącą do zabudowań. Gdy snajperzy zabezpieczyli rejon, wozy się rozjechały, a wyznaczona drużyna rozpoczęła szturm.

Nie będę się rozpisywał, co zastaliśmy na miejscu, bo chyba każdy podejrzewa, jak wygląda teren, po gęstym ostrzale wielkokalibrowego działka śmigłowca typu Apache. Wiem tylko, że tego dnia otworzyły mi się oczy. Już nie patrzyłem na talibów jak na ciemnych wieśniaków z dostępem do broni palnej. W miejscu, w którym śmigłowce zatrzymały ten mały pododdział terrorystyczny, zobaczyłem resztki separatystów wyposażonych w kamizelki taktyczne, łączność zespołową, kodowane radia do łączności zewnętrznej, spersonalizowaną broni długą, kabury udowe z bronią osobistą, rękawiczki taktyczne, nakolanniki itp. Pododdział był wyposażony w granatniki, karabiny maszynowe i to nieszczęsne SPG, przez które pewnie zginęli, bo nie chcieli go porzucić.

Prawdopodobnie dowództwo wiedziało z kim mamy do czynienia i by zminimalizować ryzyko strat wojsk własnych, rozwiązało to w taki, a nie inny sposób.

Zachować Zimną Krew Cz.2

„Na wojnie nawet przy najlepszej taktyce zazwyczaj decyduje odwaga”

To bardzo dziwne uczucie, gdy człowiek uświadamia sobie, jak niewiele trzeba, by zakończyć życie. Uczucie na tyle złożone, że wściekłość i chęć odwetu spowodowana atakiem przeplatała się z radością, której towarzyszyła szczypta euforii i podniecenia.

…ewakuacja rozpoczęła się szybko i sprawnie, lecz był to bardzo złożony proces. Pozostawienie wartego kilka milionów złotych uzbrojonego, lecz uszkodzonego transportera nie wchodziło w grę, a oczekiwanie na wojskowe lawety trwałoby do wiosny, gdyż tak ciężki sprzęt nie był w stanie dojechać w miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Decyzją przełożonych mieliśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by ściągnąć wrak rosomaka do bazy. Część sił została zaangażowana do pomocy przy wozie, a reszta ubezpieczała ich zadanie, by w spokoju mogli pracować. Całość przedsięwzięcia trwała dobre kilka godzin, lecz finalnie udało podczepić sztywny hol i ciągnąć tyłem uszkodzonego rosomaka, który dziobem orał drogę. Nie muszę chyba wspominać, że z racji braku wozu moja załoga została rozdysponowana pomiędzy sprawne pojazdy i każdy z osobna wszedł w podporządkowanie dowódcze załogi, z którą kontynuował podróż powrotną. Ja osobiście trafiłem do wozu saperów, który tym razem jechał jako pierwszy, by rozpoznawać na bieżąco zagrożenia. Oczywiście, gdzieś z tyłu głowy, krążyła dziwna myśl, że już raz dzisiaj jechałem w pierwszym wozie.

Droga przebiegała sprawnie, ale bardzo powoli, z racji holowanego sprzętu. Oczywiście w chwili, gdy ANP dowiedziało się, że wracamy do bazy, odłączyło się od patrolu i gdzieś zniknęło. Gdy w prowincji zaczął nastawać zmrok, a nasz patrol był w połowie drogi, rozpoczęliśmy najtrudniejszy etap podróży, polegający na przejeździe przez kanion, gdzie byliśmy łatwym celem. Z racji zagrożenia delikatnie przyśpieszyliśmy, aż do momentu, gdy usłyszałem wybuch. W eterze radiowym słychać było, że trzeci wóz w kolumnie najechał na kolejny ładunek. Szybką decyzją opuściliśmy pojazdy i zaczęliśmy ubezpieczać kolumnę. Gdy wyszedłem z rosomaka, po prawej i lewej stronie ujrzałem ściany skalne, które były wymarzonym miejscem na zasadzkę. Oczywiście dowódca patrolu także zauważył niebezpieczeństwo i po szybkim meldunku do bazy nad naszymi głowami zaczęły krążyć uzbrojone Mi-24 z biało-czerwoną szachownicą na ogonie. Oczywiście równocześnie z całokształtem zabezpieczenia działań bojowych, ratownicy i część wyznaczonych sił zajęła się uszkodzonym dopiero co transporterem i jego załogą. Pomimo tak ciężkiej sytuacji, ktoś chyba czuwał nad tym zadaniem, gdyż po raz kolejny nie ponieśliśmy żadnych strat w ludziach, a uszkodzony został tylko sprzęt. Rosomak tym razem przyjął ładunek na środkową część wozu, co skutkowało uszkodzeniem układu jezdnego. Środkowe koła ośmio napędowca uległy zniszczeniu, ale łatwo udało się go holować, w odróżnieniu poprzedniego rosomaka. Saperzy po zabezpieczeniu terenu ponownie stwierdzili, że to mina naciskowa o wadze około 30kg, co ciekawe dwa pierwsze wozy nieświadomie objechały ją bokiem. Dowodzenie w takich warunkach to bardzo ciężkie zadanie, a z racji ewakuacji poprzedniego transportera, niemożliwy był powrót drogą alternatywną, więc dowódca świadomy zagrożenia wybrał znaną i przetartą już drogę powrotną, gdzie niestety czekała już na nas wspomniana niespodzianka.

Jeśli czytaliście mój wpis „Tylko to się liczy” w którym opisywałem sytuację z pewnym policjantem w Iraku, pewnie wiecie, że moje zaufanie do służb lokalnych jest mocno nadszarpnięte, dla tego jakoś nie dziwiła mnie sytuacja, że w chwilach newralgicznych ANP znikało… ale może mi się to tylko wydawało.

Całość patrolu o późnych godzinach nocnych dotarła do bazy, uszczuplona o dwa bojowe rosomaki oraz bez ciała wspomnianego wcześniej policjanta, którego dotyczyło zadanie.

Ps. Zdjęcia przedstawiają autentyczne wozy biorące udział w tym niefortunnym zadaniu.

Zachować zimną krew cz.1

„Wystarczy bowiem jeden człowiek, któremu na życiu nie zależy, by zatrwożyć tysiąc mężów” 

Wykonując rozmaite zadania na misjach zagranicznych, często się zastanawiałem nad słusznością naszych działań i ich konsekwencjami. Dobry żołnierz powinien być stanowczy, zdyscyplinowany i oddany swojej służbie, nawet jeśli na jego poziomie wiedzy z zakresu wykonywanego zadania, całość przedsięwzięcia wydaje się bezsensowna…

Afganistan, prowincja Ghazni.

Wszystko rozpoczęło się jak zawsze, na pierwszej lini i jak każdy inny patrol ten poprzedzony został odprawą zadaniową oraz postawieniem rozkazu bojowego do samego działania, jakie nas czeka. Pamiętam, że rozpoczęła się typowa dla tamtego regionu krótka, ale sroga zima, a cała prowincja pokryta była grubą warstwą śniegu . Rozkaz został postawiony stosunkowo prostym językiem i dotyczył eskorty ciała zabitego policjanta, który poniósł śmierć w trakcie ataku talibów na posterunek policji w okrytym już niesławą dystrykcie Rashidan, o którym krążyły legendy przekazywane ze zmiany na zmianę.

Oczywiście zasadność samego zadania, była komentowana w szeregach a niezadowolenie i obawy narastały z każdą chwilą. Ostatecznie jednak wozy bojowe ustawiły się w kolumnie marszowej i rozpoczęły swoje zadanie na znanym kierunku. Jak wynikało z rozkazu, w połowie drogi do składu patrolu został dołączony komponent sił ANP (afghan national police), który miał nas przeprowadzić przez dystrykt i wskazać miejsce, gdzie znajduje się zaatakowany posterunek. Oczywiście całość zadania utrudniał śnieg, który przykrył praktycznie wszystkie drogi a wraz z nimi miejsca, gdzie ewentualnie mogły być zakopane improwizowane ładunki wybuchowe. Z racji, że policyjne Fordy Rangery nie były w stanie pokonać zasypanych dróg, pierwszym wozem, który udrożniał przejazd, był rosomak, w którym także ja wykonywałem swoje obowiązki patrolowe. Gdy wyjechaliśmy z miasta, jeden z policjantów ANP usiadł na dziobie rosomaka i kierował całym patrolem, by precyzyjnie dojechać na miejsce. Trasa była naprawdę ciężka, a warunki pogodowe dawały się we znaki. Moje miejsce w rosomaku było przy lewych drzwiach, a do dyspozycji miałem także właz nad głową, który z racji siarczystego mrozu używany był sporadycznie. W pewnym momencie policjant stwierdził, że zmarzł i z pancerza rosomaka przesiadł się do jadących na tyle rangerów. Silnik mruczał, a kołysanie wozem na nierównościach w połączeniu z muzyką z głośników powodowały, że walczyłem ze snem. W pewnym momencie poczułem silne uderzenie i usłyszałem głośny huk. Nastała ciemność i cisza… rękoma po omacku przeleciałem swoje nogi od pasa do butów oraz ramiona. Pamiętam, że mocno uderzyłem hełmem we właz, który miałem nad głową. Koledzy zaczęli się kolejno odzywać i sprawdzać w kompletnej ciemności czy nic nikomu się nie stało. W powietrzu czuć było charakterystyczny zapach zgniłych jaj, kto miał okazję czuć zapach wysadzanej dużej ilości materiału, ten wie, o czym mówię. Po chwili padło hasło, by otworzyć właz, delikatnie go uchyliłem i przez kłęby dymu wpadło do środka światło. Gdy włazy były już otwarte usłyszeliśmy pytania o stan załogi i komendę, by nie wysiadać, bo pojazd jest zabezpieczony, a saperzy sprawdzają, czy nie ma ukrytych ładunków ustawionych typowo na opuszczających pojazd żołnierzy. Po jakimś czasie otworzyły się drzwi, w których pojawił się saper z ratownikiem medycznym, przysłany, by sprawdzić nasz stan zdrowia i zezwolił na wyjście z pojazdu. Do okola naszego wozu ustawiony był już kordon, by zminimalizować atak z broni strzeleckiej, a w eterze radiowym słychać było meldunki spływające z dowództwa. Pojazd był zniszczony i niezdolny do dalszej  jazdy.  Na nasze szczęście rosomak przyjął ładunek na silnik lewą stroną, uszkadzając układ jezdny, silnik i jego zewnętrzne elementy. Jak się domyślacie, najechaliśmy na improwizowany ładunek wypychowy, którego nazywamy „śpiochem”. Saperzy stwierdzili, że była to typowa „naciskówka” o wadze około 40-50kg, a ukryta została jeszcze przed zimą. Całość załogi wyszła bez szwanku, a ja od tej pory polubiłem rosomaki, wokoło których krążyło wiele kontrowersji.

Oczywiście zadanie zostało przerwane i rozpoczęła się ewakuacja… c.d.n

Check Point

„Na wojnie wielkie wydarzenia bywają wynikiem błahych przyczyn”

By należycie dbać o spokój w powierzonej prowincji, należy oczywiście kontrolować jej społeczność. Jest to najnormalniejsza i stosowana w wielu krajach forma dbania o bezpieczeństwo i przestrzeganie prawa w danym obszarze odpowiedzialności. Jedną i chyba najpopularniejszą metodą takiego działania są mobilne check point-y, nazwa oczywiście została zaczerpnięta od naszych zachodnich sojuszników, a w wolnym tłumaczeniu oznacza po prostu punkt kontrolny.

Punkty takie rozstawiane były praktycznie zawsze siłą plutonu, a ich głównym zadaniem było kontrolowanie wycinkowych części głównych szlaków komunikacyjnych w prowincji, pod względem uzbrojenia, ładunków wybuchowych i narkotyków. W naturze wyglądało to dosyć prosto, pluton rozstawiał się na jakimś odcinku drogi i ją zamykał na czas kontroli. Ruch odbywał się tam wahadłowo, a przepustowości w takim miejscu decydowały załogi pierwszego i ostatniego wozu w kolumnie patrolowej. Zależnie od zadania kontrolowane były wszystkie pojazdy przejeżdżające przez punkt kontrolny, co czwarty, drugi lub tylko takie, które wytypowała załoga. Pierwszy i ostatni transporter pilnowały, by do wewnątrz check point-u pojazdy wjeżdżały pojedynczo i środkami łączności radiowej wskazywały pojazdy, które należy przeszukać. Przeszukiwaniem zajmowali się żołnierze, którzy byli wewnątrz zamkniętego odcinka drogi, każąc danemu pojazdowi zjechać na pobocze lub w miejsce do tego wyznaczone. Oczywiście wszystko odbywało się zgodnie z obowiązującym prawem i uprawnieniami wynikającymi z zadań mandatowych.

Jedną ze sztandarowych zasad, której poddawał się każdy kontrolujący, było to, że wszelkie drzwi, zakamarki czy bagażnik, otwierał własnoręcznie właściciel pojazdu, i nie było to spowodowane posądzeniem żołnierzy o nieuczciwość. a po prostu ich bezpieczeństwem na wypadek zamontowanych ładunków wybuchowych itp. Dowódcy zespołu przeszukującego, tak samo, jak każdemu innemu żołnierzowi ciężko ocenić, wzrokowo co kryje się w pojazdach, których stan techniczny często pozostawiał wiele do życzenia. W takich przypadkach z nieocenioną pomocą przychodziły psy patrolowe wraz ze swoimi przewodnikami, o których pisałem już wcześniej. Oczywiście kontroli poddawani byli także kierowcy i pasażerowie pojazdów. Ze względów religijnych żaden z męskiej części żołnierzy nie miał prawa przeszukiwać kobiety, więc były one pomijane, oczywiście inaczej było, gdy w składzie patrolu znalazła się kobieta żołnierz, która już z racji płci mogła wykonywać swoje obowiązki także na kobietach. Całość zadań na punkcie kontrolnym była podzielona na ludzi, więc każdy wiedział dokładnie, co robi i za co odpowiada, gdyż zamykanie ruchliwej drogi powoduje często niezadowolenie, przez które narażone może być bezpieczeństwo całego patrolu.

Często podczas kontrolowania lokalnej społeczności rozwijał się także nasz punkt medyczny, świadcząc usługi z zakresu szeroko pojętej medycyny, opatrując i pomagając lokalnej społeczności. Duża część chłopaków także miała pochowane jakieś słodycze, by choć na chwilę osłodzić życie najmłodszym ofiarom konfliktu.

IED

„Tak to już się zdarza na wojnie, że jeżeli coś może pójść źle, najczęściej idzie źle”

Rozpoczynając swój dzisiejszy wpis, zaznaczam, że nie jestem saperem, więc mój opis może różnić się od fachowej nomenklatury, gdyż opisywał będę tylko to, co widziałem i z czym się spotkałem.

Gdybyśmy chcieli porównać taktykę talibów do jakiejś znanej formy działań zbrojnych, to na pewno byłaby to partyzantka. Ataki ich są często zaskoczeniem i opierają się głównie o zasadzki z ukrycia. Będąc w mniejszości oraz nie posiadając specjalistycznego wyposażenia, najprostszym sposobem na zatrzymanie patrolu, zmuszenie wojsk do opuszczenia opancerzonych wozów i zadanie najcięższych szkód, jest zastawianie min pułapek, które nazywaliśmy „ajdikami”. IED (Improvised Explosive Device), bo właśnie o nich mowa to najczęstszy i chyba najbardziej niebezpieczny rodzaj ataku na wojska koalicji, jakim dysponują talibowie.

Podczas swojej służby widziałem naprawdę sporo improwizowanych ładunków wybuchowych, a spektrum ich działania od możliwości detonacji, do zadawanych obrażeni ograniczała się tylko i wyłącznie do wyobraźni ich konstruktorów. Najprostszym i najbardziej skutecznym sposobem detonacji takiego ładunku, była detonacja elektryczna zainicjowana bezpośrednio przez „operatora” dzięki kablowi zakopanemu w ziemi i prowadzącemu do bezpiecznego miejsca obserwacji. Kryjówki takie często były oddalone od miejsca zamachu o setki metrów, więc zakopanie ładunku wraz z przewodem po całej jego długości zajmowało sporo czasu, lecz efekt i prostota wykonania powodowały, że sposób taki był praktycznie niezawodny. Kolejnym ciekawym sposobem, było użycie telefonu komórkowego z kartą sim, który sprytnie podłączony do detonatora po otrzymaniu połączenia przychodzącego z zewnątrz inicjował właściwy ładunek wybuchowy. Niestety jak sami wiecie, nie mamy wpływu na to, jak szybko sieć przekaże prośbę połączenia, więc nie zawsze wybuchały one we właściwym czasie. Zaletą tego rozwiązania było jednak to, że do detonacji potrzebny był tylko zasięg telefonii komórkowej, więc zainicjować go można było z każdego miejsca na świecie.

Oczywiście z czasem wojska koalicji dostały do dyspozycji urządzenia zagłuszające fale radiowe, które montowane były standardowo na wszystkich pojazdach patrolowych. Odpowiedź talibów na zagłuszanie była błyskawiczna i inicjacja ładunku została zamieniona w taki sposób, by eksplozja następowała po przerwaniu „rozmowy telefonicznej” z ładunkiem zakopanym w ziemi. Kolejną ciekawą metodą detonacji, często stosowaną w Iraku, był czujnik temperatury, który inicjował ładunek w chwili, gdy wykrył nad sobą ciepło silnika samochodowego, oczywiście problemem tego rozwiązania był brak kontroli nad tym, pod jakim pojazdem ma wybuchnąć pułapka, więc często eksplodowały także cywilne pojazdy. Ciekawy trik, często stosowany w Afganistanie, to pułapka naciskowa, zakopywana w miejscu, gdzie przebiegały trasy patrolowe. W skrócie wyglądało to, jak dwie położone na sobie deski rozdzielone materiałem sprężystym, np. sprężynami, co powodowało, że się nie stykały ze sobą. Do każdej z nich po wewnętrznej stronie mocowano blaszki, które pod naciskiem dotykały siebie nawzajem, zamykając obwód elektryczny i powodując eksplozje. Nidy nie widziałem, ale będąc na misji słyszałem o ładunkach umieszczanych w padlinie zwierzęcej, lub w zwłokach ludzkich.  W miastach, gdzie talibów nie obchodziły starty cywilne, ładunki instalowano w pojazdach lub na wyselekcjonowanych i przygotowanych samobójcach, gotowych oddać życie w swojej sprawie. Sposobów detonacji było oczywiście więcej, ale ograniczyłem się tylko do tych najpopularniejszych, pomijając czujniki ruchu, odciągi itp.

Same ładunki wykonywane były ze starych pocisków artyleryjskich lub moździerzowych, saletry amonowej, srebrzanki i tego co ogólnie dostępne. Talibowie potrafili wytopić trotyl ze starych pocisków i „uszlachetniać” swoje śmiertelne wynalazki gwoździami, kulkami od łożysk czy nakrętkami. Całość zamykana była szczelnie w beczki lub wiadra i zakopywana w ziemi bez uzbrajania ładunku nawet na rok przed samą detonacją. „Śpiochy” bo tak nazywaliśmy te ładunki, były szczególnie niebezpieczne, bo nikt nawet nie wiedział o ich istnieniu, a ziemia zdążyła się dawno uleżeć, nie pozostawiając nawet śladu po kopaniu. Uzbrajanie takiego „śpiocha” polegało na wygrzebaniu z ziemi przewodu i podłączenia do niego baterii i cała filozofia. Oczywiście talibowie uczyli się w postępie geometrycznym, wyciągając wnioski z każdej eksplozji. Jeśli podłożony ładunek uszkodził dwie przednie osie pojazdu, nie robiąc krzywdy załodze, to można było się spodziewać, że kolejny wywróci pojazd do góry kołami.

Większość bezpieczeństwa całego patrolu spoczywała w rękach saperów, którym właśnie w tym miejscu składam szczere podziękowania za ich służbę, poświęcenie i czujność, bo dzięki Wam wielu z nas wróciło w całości do domów.

Możesz liczyć tylko na Kolegę…

„Gdy przyjadę do domu, ludzie będą mnie pytać: „Hej, Hoot! Dlaczego to robisz… Wojna cię kręci?” Nie powiem ani słowa. Dlaczego? Bo oni nie zrozumieją. Nie zrozumieją, że tu chodzi o kolegę. Tylko to się liczy…”

Zamykając kilku dziesięciu żołnierzy w jednym odosobnionym miejscu i wskazując im wspólnego wroga, tworzy się coś, co dla mnie było namiastką rodziny. Ludzie, którzy kiedyś zbytnio się nawet nie lubili, za bramą bazy są w stanie oddać życie, broniąc i pilnując siebie nawzajem. I choć w każdej żołnierskiej sytuacji był między nami dowódca, którego ostatnie słowo zawsze było najważniejsze to, hierarchia wojskowa uciekała gdzieś na dalszy plan, bo w chwili zagrożenia to zaufanie było najważniejsze. Każda taktyczna sytuacja bojowa, powodowała, że nasze wspólne więzy zacieśniały się, i co ciekawe, im sytuacja była cięższa, tym zadowolenie z jej opanowania było większe.

Irak gdzieś w mieście Ad Diwaniyah. Zadanie było bardzo złożone, gdyż wymagało zamknięcia praktycznie połowy miasta, a sama funkcja wojsk koalicji była stosunkowo prosta. Mieliśmy przy użyciu wszystkich dostępnych środków zabezpieczyć działania irackiej policji, która poszukiwała depozytów broni ukrytych w mieście. Kordon był naprawdę szczelny i wykorzystywał dwie kompanie manewrowe, które z lotu ptaka ubezpieczały śmigłowce MI-24, krążąc nad miejscem przeszukiwań. Zadanie, jakie dostałem to dopilnowanie, by w miejscu mojej odpowiedzialności nikt nie opuścił ani nie wtargnął do strefy działań. Niestety z racji dużej powierzchni do zabezpieczenia, kontakt z kolegą był tylko wzrokowy, więc z próbami przedarcia się przez kordon zostałem sam. Było to moje pierwsze zadanie bojowe w dotychczasowej służbie, a miasto wydawało mi się nie do okiełznania. Wszędzie na dachach widać było cywili, którzy z ciekawością obserwowali nasze działania. Oczywiście stojąc tam sam jak patyk na środku Irackiej ulicy, naładowany adrenalina widziałam wszędzie obserwatorów i snajperów, którzy tylko czekają na odpowiedni moment, by rozpocząć atak. Ludność cywilna nie stanowiła problemu, gdyż widząc uzbrojonego żołnierza, wykonywali polecania bez dyskusji, lecz na pewno barierą był język, więc wszystko tłumaczone było międzynarodowym językiem gestykulacji co w połączeniu z załadowaną bronią było całkiem klarowne. Pamiętam studenta, który podszedł do mnie i po angielsku zapytał skąd jestem, a po usłyszeniu odpowiedzi zaczął się żalić, że przed 11-tym Września i atakiem na WTC uczył się w stanach, ale go deportowano z powrotem do Iraku. Od razu zacząłem myśleć kim jest i jakie może mieć powiązania, skoro tak szybko został wydalony z tak wolnego kraju. Student, gdy zauważył, że niema we mnie kompana do rozmowy, odpuścił i się oddalił w nieznanym mi kierunku.

Po kilku godzinach podszedł do mnie człowiek, który wyciągając jakieś papiery zaczął mi po angielsku tłumaczyć, że jest policjantem i musi wejść do rejonu, który był zastrzeżony. Gdy usłyszał, że go nie wpuszczę, zaczął kombinować i obchodzić miejsce, które obstawiałem. Po puszczeniu informacji w eter radiowy zaczęli go pilnować także inni z plutonu. Finalnie, podejrzany człowiek stanął jakieś 30m ode mnie i patrząc mi w oczy przez około 30 min bełkotał coś pod nosem. Sytuacja diametralnie się zmieniła, gdy oddział policji, który przeszukiwał domostwa zbliżył się do mojej strefy. Znany mi już obywatel zaczął wymachiwać rękoma i zawołał jednego z Irackich funkcjonariuszy. Policjant uprzedził mnie, że idzie z nim porozmawiać, więc przytaknąłem w geście zrozumienia. Po chwili podeszli do mnie we dwoje i próbowali mnie przekonać, bym przymknął oko i wpuścił go do środka. Po wielu próbach wejścia, przekupywania mnie papierosami sytuacja zaczęła się zagęszczać, a policjant z grupy do przeszukiwań, zaczął mi ubliżać, plując na ziemie i unosząc głos. Gdy podszedł niebezpiecznie blisko odepchnąłem go chwytając za broń, niestety uzbrojony policjant zrobił dokładnie to samo. Czas stanął w miejscu, a ja widzę umundurowanego policjanta w kominiarce na twarzy, który celuje we mnie ze swojego kałacha. Staliśmy tak przez chwilę wydzierając się na siebie, a za plecami słyszałem tylko głos mojego kolegi z drużyny, który biegnąc w moją stronę strzelał serie ostrzegawcze w górę i krzyczał bym uważał. Gdy policjant zobaczył, że ma do czynienia już nie z jednym, a dwoma uzbrojonymi żołnierzami, opuścił broń i zaczął się głupkowato uśmiechać.

Jak przypuszczacie, mi jakoś nie było do śmiechu, a kupel skwitował całą sytuację krótko: dobrze, że akurat spojrzałem w Twoją stronę. W dalszej mojej służbie oczywiście zdarzały się o wiele gorsze sytuacje aż do wymiany ognia włącznie, ale to było pierwsze zdarzenie, gdy poczułem się naprawdę zagrożony. Oczywiście po tym incydencie moje zaufanie do organów władzy zostało solidnie nadszarpnięte.

Zadania…

„Nie ma nic dobrego w wojnie. Z wyjątkiem jej końca”

Baza zadaniowa to kawałek wyłączonego z jurysdykcji państwowej terenu, przekazanego wojskom koalicji w celu stworzenia tam zaplecza do prowadzenia szeroko pojętych działań w danej strefie. Jeśli przyjmiemy, że teren, na którym stworzono taką bazę, nie jest do końca nam przyjazny, trzeba rozwinąć tam system ochrony, który zapewni jej mieszkańcom bezpieczne funkcjonowanie. System taki powinien być szczelny, ciągły, odporny na ataki i wsparty systemami wczesnego ostrzegania.

W bazach w których służyłem systemy ochrony nazywały się „Force Protection” co w wolnym tłumaczeniu oznacza Ochronę Wojsk. Jego głównym elementem był pododdział, który funkcjonował bez przerwy w systemie zmiennym przez 24h na dobę. W skład takiej ochrony wchodziły wieże obserwacyjne, brama główna, system monitoringu itp. Żołnierze przeznaczeni do ochrony posiadali grafiki służby i dokładnie wiedzieli, kiedy mają zmienić kolegę w danym miejscu. Służba ta była pełniona oczywiście w pełnym rynsztunku wraz z bronią i amunicją. Podstawą takiej ochrony był wysoki mur ciągnący się dookoła bazy oddzielając nas od świata zewnętrznego, który wykonany był często z betonowych elementów lub usypanymi z piasku kontenerami „Hesco” .

Służba na „Dragonach”, bo tak nazywaliśmy wieże obserwacyjnie, nie była niczym skomplikowanym. Wieże takie były rozmieszczone na narożnikach bazy i zazębiały się sektorami obserwacji. Wartownik na takiej wieży posiadał łączność i często ciężkie uzbrojenie. Dodatkowo wyposażony był przyrządy optyczne i noktowizję. Aby zapewnić ciągłość ochrony, wartownik meldował o sytuacji w danym rejonie w określonych odstępach czasu.

Kolejnym i bardziej absorbującym elementem ochrony, była brama, gdzie wjeżdżały i wyjeżdżały pojazdy oraz odbywał się ruch cywilnych pracowników, którzy w większość byli mieszkańcami regionu. Z racji ograniczonego zaufania do lokalnej społeczności, każdego trzeba było sprawdzić indywidualnie odnoście stosownych dokumentów oraz rewizji osobistej, by nie przemycili przedmiotów stanowiących zagrożenie na teren chroniony. Dokładnie taka sama procedura tyczyła się pojazdów, więc chłopaki z bramy mieli trochę roboty i pełnili bardzo ważną funkcję w systemie ochrony. Dodatkowo na bramie służbę pełnili przewodnicy z psami, które wykrywały materiały wybuchowe oraz inne niebezpieczne środki. Oczywiście do wsparcia tak strategicznego elementu jak brama główna wystawiany był ciężki sprzęt uzbrojenia, na wypadek potencjalnej próby wtargnięcia.

Dodatkowymi elementami największych baz, był zewnętrzny monitoring oraz systemy wczesnego ostrzegania przed ostrzałem bazy. Systemy takie potrafiły wykryć wystrzelone w stronę bazy pociski oraz granaty moździerzowe. Działały na zasadzie dźwiękowego alarmu na kilka sekund przed uderzeniem rakiety w rejon bazy, określając potencjalny kierunek jej wystrzelenia. Uzupełnieniem takiej ochrony był wspomniany już wcześniej QRF, który w momencie niebezpieczeństwa reagował wzmocnieniem ochrony.

Na wypadek ataku na bazę, każdy stacjonujący tam żołnierz miał postawione zadania i wiedział dokładnie gdzie ma się udać i co realizować.

Ile tego na sobie ?

„Chcesz pokoju, gotuj się do wojny”

W jednej z prywatnych wiadomości zostałem poproszony o opisanie wyposażenia i uzbrojenia, z jakim Polski żołnierz pełnił służbę poza granicami kraju. Temat nie jest rozległy, ale postaram się w kilku słowach opisać w czym, z czym i na czym patrolowaliśmy rejon odpowiedzialności.

Chcąc opisać całe wyposażenie, jakim dysponowałem na misji, trzeba wspomnieć, że na przestrzeni czasu wyposażenie to ewoluowało, lub całkowicie się zmieniało, a oręż stawał się coraz wydajniejszy i bezpieczniejszy. Gdybyśmy chcieli zamknąć się tylko w samych kamizelach kuloodpornych to trzeba napisać, że w tym temacie na początku naszych misji wspomagali nas nasi amerykańscy sojusznicy, którzy często zaopatrywali nasze wojska w swoje rodzime kamizelki z wkładami ceramicznymi, które były dużo wydajniejsze niż stalowe wkłady, jakimi dysponowały nasze krajowe rozwiązania. W Iraku dostałem krótką, taktyczną niekrępującą ruchów kamizelkę, na którą zakładało się właściwy system przenoszenia oporządzenia KT-12, system ten w całości działał i na tamtym etapie mojej służby byłem z niego zadowolony. W Afganistanie z racji tego, że kontyngent, był dość duży, na początku używałem polskiej kamizelki ze stalowym wkładem KLV, stosując ją jako podkład do kamizelki taktycznej, tak samo, jak w Iraku. Po miesiącu jednak dostałem już właściwą ceramiczną ochronę IBA, wyposażoną w system Molle, dzięki któremu linia oporządzenia, była przytwierdzana bezpośrednio do niej, co przyspieszało jej użycie w sytuacjach alarmowych. Kamizelka była świetna i spełniała swoje zadanie, o ile była dobrze dopasowana. Na kolejnej zmianie, otrzymałem już Polską kamizelkę kuloodporną systemu „Kandahar”. Kamizelka jest przemyślana, z wkładami ceramicznymi oraz bardzo konfigurowalna, dzięki systemowi Molle własnie. Kamizelki te, możecie zobaczyć często na pokazach wojskowych, lub relacjach telewizyjnych z poligonów lub ćwiczeń. Jako żołnierz nie mam jakiś większych uwag do tej konstrukcji, bo pracowało i pracuje mi się w niej bardzo dobrze. Oczywiście do kompletu balistycznej ochrony żołnierza na każdej misji wchodzi także hełm kevlarowy, który z czasem też kosmetycznie się zmieniał, lecz finalnie jego funkcja zawsze była taka sama.

Podstawowym narzędziem pracy misjonarza jest jednak karabinek szturmowy, który posiada każdy żołnierz w strefie działań. I tak jak w przypadku kamizelek same karabinki też ewoluowały. W zależności od czasu w jakim pełniłem, służbę rodzaj broni pozostawał jednak ten sam i był to karabinek Beryl kalibru 5,56mm tyle, że w różnych odmianach. Używałem go osobiście w kilku wersjach, od podstawowego wz.96 w Iraku, aż do finalnej obecnie wersji „C” z celownikiem kolimatorowym, regulowana kolbą i oszynowaniem taktycznym na ostatniej zmianie w Afganistanie. Trzeba też wspomnieć, że ww. karabinek występował w wersji krótkiej lub pełnowymiarowej. Dodatkowym uzbrojeniem, szczególnie dowódców wszystkich szczebli, była broń osobista, i tak w Iraku posiadałem pistolet 9mm P-83 a w Afganistanie dwie różne wersie pistoletu 9mm WIST. Wiadomo, że zależnie od funkcji i etatu dochodziło dodatkowe uzbrojenie zespołowe, takie jak karabiny maszynowe PK, UKM lub NSW, karabiny wyborowe, cała gama granatników, od tych podwieszanych pod bronią typu PALLAD lub GPBO, przez automatyczne MK-19 aż do ręcznych przeciwpancernych RPG-7W czy KOMAR. W zestawie do działania zawsze znalazł się grant ręczny lub flary sygnałowe, wskaźnik IR i oczywiście noktowizja. Nie można zapomnieć  też o amunicji i tu w moim przypadku z góry zawsze było określone, że nie jest to mniej niż osiem magazynków do karabinka, plus oczywiście zasilanie do broni zespołowej. Każdy dodatkowo poosiadał środki łączności, jakiś nóż czy prostego GPS-a odnośnie do potrzeb.

Standardowym wyposażeniem był także zestaw pierwszej pomocy przedmedycznej, gdzie znaleźliśmy stazę taktyczną, specjalistyczne opatrunki hemostatyczne, czy auto-strzykawki z morfiną. Pomimo obecności ratowników medycznych, podstawowy pakiet medyczny każdy posiadał swój i każdy był przeszkolony z jego używania.

Gdyby tak podliczyć wagę zestawu gotowego do działania, to śmiało można powiedzieć, że w zależności od etatu było to od 35kg do nawet 50kg dodatkowej masy samego żołnierza.

Co do pojazdów, to temat był chyba wyczerpany na jednym z poprzednich wpisów, więc odsyłam tam.

Oczywiście do wyposażenia indywidualnego należał także linia pierwsza, czyli mundur, buty, nakolanniki itp. ale ten temat chyba sobie darujemy.

Pies, czy żołnierz ?

„Trudno pojąć, czemu żołnierz idzie do ataku – ale idzie”

Zagłębiając się ostatnio w czeluściach internetu, napotkałem posty, które promowały dzień psa. Z moich informacji wynika, że dzień naszych czworonożnych kompanów obchodzimy 1 lipca, a zaczęto go celebrować od 2007 r. Pomyślałem, że to dobry moment, by nakreślić Wam jak wygląda służba tych wyspecjalizowanych żołnierzy w Polskich Kontyngentach Wojskowych.

Psy w swojej służbie żołnierskiej spotykałem dosyć często, bo stanowiły one bardzo ważny komponent misji zagranicznych. Zawsze troszkę zazdrościłem ich przewodnikom takiej służby, a nawet kiedyś myślałem, że gdybym mógł zmienić swoją obecną specjalność wojskową, to właśnie chciałbym pracować z psami. Pomimo tego, że wiele razy opuszczałem bazę w towarzystwie przewodników i ich partnerów, to właśnie na mojej ostatniej zmianie w Afganistanie zakwaterowany zostałem w sąsiedztwie dwóch psów wraz z ich przewodnikami. Jak wiadomo, w wolnych chwilach najczęściej rozmawia się z sąsiadami, a że z natury jestem ciekawy, to dowiedziałem się wiele na temat procesu doboru, szkolenia oraz zadań psów bojowych. Same psy w campie czuły się bardzo swobodnie i praktycznie nie było żołnierza, który przechodził obok nich obojętnie. Każdy okazywał im należytą sympatie, a przewodnicy chętnie pozwalali, by ich przyjaciele zacieśniali wojskowe więzi. Ciekawostką jest to, że psy posiadają stopnie wojskowe i takie same prawa jak każdy inny żołnierz. Oczywiście oprócz standardowego wychowania jakim powinien charakteryzować się dobry pies, miały pewne wyuczone zdolności, takie jak wykrywanie ładunków wybuchowych, narkotyków czy elementów uzbrojenia. Psy potrafiły także wyczuć zamiary przeszukiwanej osoby, co było nieocenione w warunkach bojowych. Zadania, jakie wykonywały to głównie poranny dyżur na bramie wjazdowej, gdzie pilnowały, by do wewnątrz bazy nie przemycono ładunków wybuchowych lub innych niebezpiecznych substancji, oraz wspieranie wojska na ruchomych „checkpoint-ach” lub operacjach likwidacji ukrytych składów broni i amunicji, które notabene same wykrywały. Sama praca psa była obwarowana wieloma rygorystycznymi ograniczeniami, takimi choćby jak czas trwania jego służby, którego zawsze pilnował jego przewodnik, gdyż efektywność i dokładność pracy psa zależała od jego zmęczenia. Psy posiadały swoje własne kamizelki taktyczne, obuwie, a nawet okulary przeciwsłoneczne, które chroniły oczy od słońca i pyłu.

Kiedyś spytałem przewodnika, w jaki sposób oni to robią, że pies wykrywa materiały wybuchowe różniące się od siebie pod wieloma względami, a on mi odpowiedział: wszystko zaczyna się od piłeczki… W początkowej fazie szkolenia, psa uczy się tylko aportować piłkę i to jest jego zadanie. Następnie uczy się go, by nie przynosił piłki, a odnajdywał ją w terenie i siadał lub dawał głos gdy ją odnajdzie. Po krótkim czasie, gdy pies opanuje czynności związane z piłką, piłkę się chowa w różnych niedostępnych miejscach i każe się psu jej szukać. Kolejnym etapem jest umieszczanie koło piłki materiałów wybuchowych, emitujących swoje własne zapachy. Po jakimś czasie takiego szkolenia, zapachy materiałów niebezpiecznych kojarzą się psu z piłką i zamiast zapachu piłki posiłkują się zapachem samych ładunków, który jest dużo wyraźniejszy. W końcowej fazie procesu piłkę się usuwa, a pies nauczony zapachów wskazuje ładunki, myśląc, że odnalazł piłeczkę. Oczywiście wszystkie elementy wykonuje się systematyczne, nagradzając psa każdorazowo, gdy dobrze wykona daną czynność. Podobnie sytuacja wygląda w stosunku do psów wykrywających narkotyki oraz psów patrolowo tropiących używanych do innych zadań.

Naprawdę, jeśli ktoś nie widział kunsztu pracy takiego czworonożnego żołnierza, nie jest w stanie jej docenić, a słowo żołnierz nie jest tu wcale nadużywane, gdyż psy te zasługują, by je tak nazywać.