Całość dzisiejszego wpisu, odwołuje się tylko i wyłącznie do moich własnych przemyśleń i przeżyć.

W nomenklaturze naukowej dotyczącej misji zagranicznych często pojawia się coś, co w skrócie nazywane jest PTSD (Post Traumatic Stress Disorder). Tak na szybko i bardzo ogólnikowo można napisać, że jest to stres pourazowy spowodowany jakimś patologicznym zdarzeniem, które miało miejsce w rejonie misji. Jak wiadomo każdy człowiek ma różną tolerancję na stres, a co za tym idzie inaczej na niego reaguje. Dla jednych stres to mobilizacja do działania, a dla innych blokada zachowawczo-motoryczna. Oczywiście nie porównuje tu stresu wywołanego przez przełożonego w biurze a sytuację typowo bojową w rejonie działań wojennych, bo te dwa zdarzenia pomimo występującego tam stresu są zupełnie różne i nieporównywalne.

W codziennym życiu, gdy nasze bezpieczeństwo nie jest zagrożone poziom stresu jest do opanowania co finalnie powoduje, że pomimo czynników zewnętrznych przez niego wywołanych jesteśmy w stanie normalnie funkcjonować. Inaczej jest na misji, gdy każdy patrol, czy zadanie poza bazą wiąże się z niepewnością co do działań przeciwnika, a egzystencja nasza i naszych kolegów z zespołu może być zagrożona. Poziom występującego w takich okolicznościach czynnika stresogennego, związanego z zagrożeniem życia jest praktycznie nieporównywany z niczym innym co może nas spotkać w codziennym życiu. Niepokój i strach wywołany przez rebeliantów staje się z czasem czymś „normalnym”, ale sama świadomość oddziaływania wroga w strefie odpowiedzialności powoduje, że przez pół roku walki jesteśmy na pełnych obrotach z wyostrzonymi do maximum wszystkimi zmysłami. Stan taki powinien minąć po powrocie do kraju, ale jak pokazują statystyki czasem pozostaje on w głowie na bardzo długo.

Jako młody i ukształtowany przez przełożonych żołnierz nigdy nie broniłem się od wyjazdu na misję, a nawet uważałem i uważam, że jest to mój obowiązek… obowiązek ponad rodzinę i znajomych. Niestety, gdy kiedyś spytałem żony co sądzi o PTSD i tragediach z nim związanymi, powiedziała mi, że do naszego domu po każdej misji, na której byłem zawsze wracał ktoś inny… niby ten sam, ale jednak jakiś inny, którego uczyła się na nowo. Każdy misjonarz po powrocie z misji potrzebuje czasu na ten mentalny powrót, gdyż jest on dużo trudniejszy niż lądowanie samolotu na lotnisku w kraju. Sam jako żołnierz plutonu bojowego w pierwszych tygodniach od powrotu najchętniej wróciłbym z powrotem do walki, bo tak ukształtowała mnie tamtejsza adrenalina i własnie stres. Na szczęście w moim przypadku pragnienie powrotu stopniowo mijało, lecz finalnie gdy tylko nadarzyła się okazja szybko tam wróciłem i pewnie wróciłbym znowu…

Kiedyś na jednym z patroli w Afganistanie, brałem udział w zdarzeniu, gdzie poszkodowanych było kilku chłopaków z oddziału. Podczas zabezpieczania rejonu i oczekiwania na pomoc medyczną, mieszanina błota, pyłu, potu, krwi, spalin z pojazdów i prochu spowodowała, że zawiesina w powietrzu miała bardzo specyficzny zapach, zapach ten w późniejszym czasie poczułem ponownie na jakimś szkoleniu poligonowym gdzie od razu wzbudził we mnie spory niepokój. Dziwne przeżycie, człowiek wie, że jest bezpieczny a głowa jednak mówi coś innego… czy to jest to, o czym piszę tego nie wiem, gdyż naprawdę sprawnie radzę sobie ze stresem, a wyżej wymienioną sytuację traktuję tylko jak niechcianą pamiątkę z misji. Są jednak chłopaki w naszym kraju, którym to PTSD wytycza drogę w życiu i nie pozwala normalnie funkcjonować. Trzeba pamiętać jednak, że pod dobrą opieka są oni w stanie przezwyciężyć tą dziwną chorobę i po wielu latach od zakończenia swojej misji wrócić nareszcie do domu…

Wpis swój dedykuje wszystkim Weteranom, którzy pomimo bezpiecznego powrotu do kraju, wciąż walczą ze swoim wewnętrznym wrogiem jakim jest PTSD.