„Zgiełk bitwy bywa często silnym i zabójczym uzależnieniem, bo wojna to narkotyk”

Gdy powołano mnie do zasadniczej służby wojskowej, byłem młody, krnąbrny, niezdyscyplinowany i sprawiałem spore problemy w domu. Dla chłopaka, który cenił sobie wolność i nie liczył się z nikim i niczym, to był praktycznie koniec świata. Oczywiście legendy opowiadane przez kolegów, którzy już odpracowali swoje dla ojczyzny, sprawiały, że strach przed mundurem był dla mnie całkiem spory. Pamiętam, że nie wiedziałem gdzie zdecydować się na służbę i tu pomógł mi pewien znajomy, który zadał mi jedno podstawowe pytanie: „chcesz odsłużyć, czy zasłużyć?”. Odpowiadając na nie, podjąłem jedną z ważniejszych decyzji w życiu. Pomyślałem, że skoro idę do wojska, to lepiej coś przeżyć, niż zmarnować ten czas. Po zapoznaniu się z jednostkami, które coś oferowały, wybrałem nieistniejący już Litewsko-Polski Batalion Sił Pokojowych, który profilowany był właśnie do prowadzenia działań poza granicami kraju. Gdy zostałem wcielony i umundurowany, na zbiórce pierwszy raz zobaczyłem siebie w lustrze kompanijnym, służącym do poprawiania swojego wyglądu przed wyjściem na zewnątrz. Pamiętam z tej zbiórki tylko moje odbicie w nowym lśniącym i dopasowanym mundurze oraz flagę na ramieniu, którą z dumą noszę do dziś. To właśnie ten moment sprawił, że po niecałych kilku godzinach od przekroczenia bram jednostki wiedziałem, co chcę robić w życiu. Służba zasadnicza minęła szybko i nauczyła mnie bardzo dużo, lecz by zostać w mundurze, musiałem znaleźć jednostkę, która właśnie się uzawodowiała i dzięki pomocy ówczesnego Dowódcy Kompanii, taką znalazłem na drugim końcu Polski. Jednostka ta miała bardzo podobne zadania do mojego macierzystego batalionu, więc bardzo duży nacisk szkoleniowy kładziony był tam na działania pokojowe i stabilizacyjne. Pierwsze lata zawodowej służby wojskowej mijały mi bardzo szybko, lecz niestety zacząłem czuć pewien niedosyt. Wszystkie zadania wykonywałem z pełnym poświęceniem, ale na pewnym etapie służby zaczęło mnie męczyć ciągłe patrolowanie dróg, na których od 1945r nie było przeciwnika, przeszukiwanie budynków, których układ znałem już na pamięć, zrywanie wyimaginowanych kontaktów ogniowych, zgrywanie drużyn, plutonów i kompani, które już od dłuższego czasu były świetnie zgrane.

Wszystko się zmieniło, gdy w wojsku rozpoczęła się era misji zagranicznych. Można śmiało powiedzieć, że to jak wygląda dzisiaj Wojsko Polskie, zawdzięczamy właśnie misjom i zadaniom, jakie były tam wykonywane. To właśnie współczesne pole walki zmieniło systemy szkolenia i wprowadziło nowoczesny sprzęt.

Gdy tylko natrafiłem na okazję wyjazdu, zgłosiłem się od razu, bez konsultacji z żoną czy kimś innym. Zaczął się dla mnie nowy etap służby, kursy, poligony, tony amunicji. Nabrałem werwy do służby, bo widziałem wyraźny cel moich starań. Po zakończeniu służby w Iraku, szybko zacząłem szukać sposobu, by wyjechać znowu. Niestety jak to mówią „chodzenie po bagnach wciąga”, nie zauważyłem, nawet kiedy cała moja służba podporządkowana została pod misję. Tam na miejscu wszystko jest proste, mam gdzie spać, mam gdzie zjeść, dostaje rozkaz, to go wykonuje. Patrolowanie ulic w wozach bojowych, w pełnym rynsztunku nadaje pewności siebie i daje nutkę władzy. Zasada jest prosta, jesteśmy my i oni, wszyscy jadą na jednym wózku. Przyjaźnie się zacieśniają i pozostają na całe życie, na patrolach mieszanych w razie kontaktu pomagasz ludziom, których nie znasz personalnie tak jak koledze z drużyny. Stopnie wojskowe, to praktycznie tylko wyhaftowane na pagonach wzory, bo i tak każdy wie, co ma robić. Oczywiście jest pewne tabu, którego się nie porusza na forum, a mianowicie pieniądze. W pewnym momencie nawet nie zwracałem na nie uwagi i zauważyłem, że mogło, by ich w ogóle nie być, a i tak wykonywałbym swoje zadania z pełnym zaangażowaniem. Z perspektywy czasu, żałuje tylko, że najlepszy czas dorastania mojego syna spędziłem na swoich wojaczkach.

Na trzeciej misji, coś jednak się zmieniło… byłem na niej fizycznie zaangażowany, ale często myślałem o domu. To była moja najgorsza zmiana, dużo kontaktów, ostrzałów bazy, wiele ciężkich zadań poza miejscem stałej dyslokacji, a pomiędzy tym wszystkim ja, który się zastanawiał, czy aby nie kuszę losu, czy aby to nie ten jeden raz za dużo. I choć minęło już trochę czasu od mojego powrotu i będąc w Afganistanie zapierałem się, że to moja ostatnia misja, to znowu słyszę wycie wilków i zaczyna mi czegoś brakować. Cieszę się jednak, że to mój jedyny problem, bo wielu z nas boryka się z czymś dużo gorszym…

Więc czy warto, odpowiedzcie sobie sami…