Gdy tracisz czujność…

„Najszybszym sposobem za zakończenie wojny, to ją przegrać”

Każdy, kto był w Afganistanie, ten wie, że ta misja jest jedyna w swoim rodzaju i praktycznie nieporównywalna z żadną inną, w jakiej Polski żołnierz miał szansę się wykazać. Ludność różnego pochodzenia etnicznego, przez lata najeżdżana z różnych stron jest praktycznie wychowana w obecności wojska, borni i wojny. Głęboki i radykalny Islam powoduje, że w ich przekonaniu śmierć to dopiero początek drogi na tym świecie, więc walczą z zaangażowaniem, wierząc, że zostaną sowicie wynagrodzeni, gdy poniosą śmierć w boju. Wszechobecna bieda i surowe warunki klimatyczne sprawiają, że łatwo można nimi manipulować, kupić lub zastraszyć. Za dnia pilnowani przez patrole wojsk koalicji, nocą są nachodzeni przez talibów zabierających im wszystko, co tylko zechcą. W tak skrajnych warunkach starają się żyć neutralnie, bo gdy tylko wybiorą którąś ze stron tej wojny, zaważy to o ich dalszym życiu w społeczeństwie.

Zadanie to było stanowczo proste, wojska Afgańskie po doniesieniach, że w rejonie ukrywają się talibowie wraz z bronią, chciały przeszukać to miejsce, odwiedzając każdy budynek po kolei. Nie muszę wspominać, że prawa człowieka w Afganistanie to nic nieznaczący slogan, i buntujący się obywatel może zostać dotkliwie pobity lub zastrzelony na miejscu, jeśli funkcjonariusz uzna, że coś ukrywa. Procedury w takiej sytuacji mówiły jasno: wojsko i policja Afgańska sprawdza budynki, ochraniając się w kordonie wewnętrznym, a my osłaniamy ich, tworząc zewnętrzny kordon nad ich siłami.

Operacja trwała długo a my z racji odbytych już 6 miesięcy na misji nie spodziewaliśmy się niczego nowego, co mogłoby nam zagrozić, wszak do wylotu zostało nam już tylko 2 tygodnie. Rutyna sześciomiesięcznego działania spowodowała, że straciliśmy czujność i żołnierze z kordonu zaczęli się schodzić w jedno miejsce, uskuteczniając rozmowy o domu, powrocie itp. Oczywiście wśród tych żołnierzy byłem także ja, a sektorów pilnowali już tylko zmęczeni tą misją operatorzy działonowi w rosomakach. Gdy mijały kolejne godziny, a w radiu pojawiały się meldunki odnośnie ilości pozostałych budynków do sprawdzenia, rozległ się spory huk, a my wszyscy zebrani w jednym miejscu padliśmy na ziemię. Unosząc głowę, zobaczyłem nadlatujący granat wystrzelony z RPG, który wybuchł około 40m od nas. Za pierwszym i drugim pociskiem z innego kierunku nadleciał trzeci który wybuchł jeszcze bliżej. Dowódca najbliższego rosomaka trzeźwo podjął szybką decyzję i na pełnych obrotach ustawił maszynę między nami a rebeliantami, chroniąc nas przed kolejnym ostrzałem ogniem karabinu pokładowego. Praktycznie wszyscy załadowali się do przedziału desantowego, planując ostrożnie kolejne działania. Na otwartych włazach zainstalowali się strzelcy wyborowi, którzy bezskutecznie próbowali zlokalizować miejsca, z których otwarto do nas ogień. Rosomaki na termowizji skanowały budynki, ale także nie zauważył nic podejrzanego. Po meldunkach do bazy odnośnie kontaktu w rejonie dostaliśmy rozkaz natychmiastowego wjechania do wioski i sprawdzenia potencjalnych miejsc, które wytypowali strzelcy wyborowi. Wozy ustawiły się w kolumnę patrolową, a my rozpoczęliśmy pieszy patrol w ich osłonie. Po wejściu do wioski okazało się, że nikt nic nie widział, nikt nie strzelał, a mieszkańcy nawet nie słyszeli walki, która toczyła się zaraz za ich murami.

Historia skończyła się bez strat własnych, ale analizując ją dzisiaj, cieszę się, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Oczywiście zdarzenie nie pozostało bez echa, bo na kolejnej zmianie, nauczony doświadczeniami zmiany poprzedniej, działałem już na pełnych obrotach do ostatniego dnia misji.

Od dzisiaj to Twój dom…

„Twój dom może zastąpić Ci świat. Cały świat nigdy nie zastąpi Ci domu”

Zaraz po przylocie w rejon działań, rozpoczyna się kwaterowanie i każdy żołnierz dostaje kawałek własnego „domu”. W zależności od miejsca pełnienia służby, różne były możliwości socjalne bazy. W Iraku mieszkałem w kontenerze mieszkalnym, który był wielkości standardowego kontenera ładunkowego, jakie widuje się w portach, na okrętach transporterowych lub ciężarówkach. Wielość ta pomagała w transporcie i szybkim rozwijaniu baz polowych. W kontenerze takim standardowo znajdował się klimatyzator szafka i łóżko a przystosowany on był, by w komfortowych warunkach mieszkała tam jedna osoba. Oczywiście w wyniku ograniczeń socjalno-bytowych, kontener taki często zajmowały dwie, lub więcej osób, dostawiając tam elementy dla kolejnego mieszkańca. Inaczej było w Afganistanie, gdzie część sił mieszkała w kontenerach a inni w drewnianych barakach, nazywanych „Bichatami”, barak taki przypominał prostokątną stodołę zbitą ze sklejki. Posiadał dwa wejścia na przelot, a w środku podzielony był na drewniane boksy, gdzie mieszkali żołnierze. Oczywiście o temperaturę wewnętrzną dbał tak jak w przypadku kontenerów klimatyzator, a w boksach znajdowały się łóżka. Podczas misji widywałem także duże namioty, które jak w przypadku bichat podzielone były w środku na boksy i tak samo były wyposażone. Niezależnie gdzie się mieszkało, każdy żołnierz starał się by jego kawałek świata, był inny niż kolegi. Wszystko układał po swojemu, pojawiały się prowizoryczne lub całkiem profesjonalne półki, linki do suszenia prania, ściany zdobiły plakaty lub zdjęcia bliskich, widywało się hasła i elementy patriotyczne. W namiastce tego domu było miejsce na amunicję, sprzęt bojowy i broń. Praktycznie każdy żołnierz posiadał laptopa, gdzie w wolnej chwili mógł obejrzeć jakiś film. Gdy się dobrze pokombinowało, można było mieć dostęp do telewizji kablowej lub internetu na własne potrzeby. Miejsca dzielone były tak, by kompanie i plutony tworzyły zwarte pododdziały, a informacje przekazywane były szybko i sprawnie.

Przed bichatami pojawiały się altany dla palaczy, stoliki gdzie można było w spokoju wypić poranną kawę lub po prostu pogadać, gdy doskwierała mi samotność. Tak jak w każdej społeczności, zdarzali się ludzie wyciszeni ceniący sobie spokój, tacy co zawsze są w centrum uwagi, poprawiając humor samym swoim istnieniem, bywały jednostki mające niesamowity talent do załatwiania rzeczy niemożliwych do załatwienia, dzięki czemu organizowane były wspólne grille, zawody itp. Za dnia chaty świeciły pustakami i alarmowo stacjonował tam tylko QRF, a życie rozpoczynało się późno po obiedzie, gdzie większość już wracała z zadań poza bazą. Ważną częścią zaplecza socjalnego były kontenery prysznicowe, toalety oraz chyba najważniejszy element bazy, którym były betonowe schrony na wypadek ostrzału bazy. Schrony były blisko i w razie ataku każdy spotykał się właśnie tam. Z racji tego, że nikt nie wiedział, kiedy będzie ostrzał, w schronie spotykało się ludzi w pełnym oporządzeniu bojowym, na sportowo lub w bokserkach z papierem toaletowym w rękach. Czas spędzony w schronie, także regulowali talibowie, wiec siedziało się tam od kilku, do kilkudziesięciu minut w poczuciu bezsilności.

Po co to wszytko…

„Zgiełk bitwy bywa często silnym i zabójczym uzależnieniem, bo wojna to narkotyk”

Gdy powołano mnie do zasadniczej służby wojskowej, byłem młody, krnąbrny, niezdyscyplinowany i sprawiałem spore problemy w domu. Dla chłopaka, który cenił sobie wolność i nie liczył się z nikim i niczym, to był praktycznie koniec świata. Oczywiście legendy opowiadane przez kolegów, którzy już odpracowali swoje dla ojczyzny, sprawiały, że strach przed mundurem był dla mnie całkiem spory. Pamiętam, że nie wiedziałem gdzie zdecydować się na służbę i tu pomógł mi pewien znajomy, który zadał mi jedno podstawowe pytanie: „chcesz odsłużyć, czy zasłużyć?”. Odpowiadając na nie, podjąłem jedną z ważniejszych decyzji w życiu. Pomyślałem, że skoro idę do wojska, to lepiej coś przeżyć, niż zmarnować ten czas. Po zapoznaniu się z jednostkami, które coś oferowały, wybrałem nieistniejący już Litewsko-Polski Batalion Sił Pokojowych, który profilowany był właśnie do prowadzenia działań poza granicami kraju. Gdy zostałem wcielony i umundurowany, na zbiórce pierwszy raz zobaczyłem siebie w lustrze kompanijnym, służącym do poprawiania swojego wyglądu przed wyjściem na zewnątrz. Pamiętam z tej zbiórki tylko moje odbicie w nowym lśniącym i dopasowanym mundurze oraz flagę na ramieniu, którą z dumą noszę do dziś. To właśnie ten moment sprawił, że po niecałych kilku godzinach od przekroczenia bram jednostki wiedziałem, co chcę robić w życiu. Służba zasadnicza minęła szybko i nauczyła mnie bardzo dużo, lecz by zostać w mundurze, musiałem znaleźć jednostkę, która właśnie się uzawodowiała i dzięki pomocy ówczesnego Dowódcy Kompanii, taką znalazłem na drugim końcu Polski. Jednostka ta miała bardzo podobne zadania do mojego macierzystego batalionu, więc bardzo duży nacisk szkoleniowy kładziony był tam na działania pokojowe i stabilizacyjne. Pierwsze lata zawodowej służby wojskowej mijały mi bardzo szybko, lecz niestety zacząłem czuć pewien niedosyt. Wszystkie zadania wykonywałem z pełnym poświęceniem, ale na pewnym etapie służby zaczęło mnie męczyć ciągłe patrolowanie dróg, na których od 1945r nie było przeciwnika, przeszukiwanie budynków, których układ znałem już na pamięć, zrywanie wyimaginowanych kontaktów ogniowych, zgrywanie drużyn, plutonów i kompani, które już od dłuższego czasu były świetnie zgrane.

Wszystko się zmieniło, gdy w wojsku rozpoczęła się era misji zagranicznych. Można śmiało powiedzieć, że to jak wygląda dzisiaj Wojsko Polskie, zawdzięczamy właśnie misjom i zadaniom, jakie były tam wykonywane. To właśnie współczesne pole walki zmieniło systemy szkolenia i wprowadziło nowoczesny sprzęt.

Gdy tylko natrafiłem na okazję wyjazdu, zgłosiłem się od razu, bez konsultacji z żoną czy kimś innym. Zaczął się dla mnie nowy etap służby, kursy, poligony, tony amunicji. Nabrałem werwy do służby, bo widziałem wyraźny cel moich starań. Po zakończeniu służby w Iraku, szybko zacząłem szukać sposobu, by wyjechać znowu. Niestety jak to mówią „chodzenie po bagnach wciąga”, nie zauważyłem, nawet kiedy cała moja służba podporządkowana została pod misję. Tam na miejscu wszystko jest proste, mam gdzie spać, mam gdzie zjeść, dostaje rozkaz, to go wykonuje. Patrolowanie ulic w wozach bojowych, w pełnym rynsztunku nadaje pewności siebie i daje nutkę władzy. Zasada jest prosta, jesteśmy my i oni, wszyscy jadą na jednym wózku. Przyjaźnie się zacieśniają i pozostają na całe życie, na patrolach mieszanych w razie kontaktu pomagasz ludziom, których nie znasz personalnie tak jak koledze z drużyny. Stopnie wojskowe, to praktycznie tylko wyhaftowane na pagonach wzory, bo i tak każdy wie, co ma robić. Oczywiście jest pewne tabu, którego się nie porusza na forum, a mianowicie pieniądze. W pewnym momencie nawet nie zwracałem na nie uwagi i zauważyłem, że mogło, by ich w ogóle nie być, a i tak wykonywałbym swoje zadania z pełnym zaangażowaniem. Z perspektywy czasu, żałuje tylko, że najlepszy czas dorastania mojego syna spędziłem na swoich wojaczkach.

Na trzeciej misji, coś jednak się zmieniło… byłem na niej fizycznie zaangażowany, ale często myślałem o domu. To była moja najgorsza zmiana, dużo kontaktów, ostrzałów bazy, wiele ciężkich zadań poza miejscem stałej dyslokacji, a pomiędzy tym wszystkim ja, który się zastanawiał, czy aby nie kuszę losu, czy aby to nie ten jeden raz za dużo. I choć minęło już trochę czasu od mojego powrotu i będąc w Afganistanie zapierałem się, że to moja ostatnia misja, to znowu słyszę wycie wilków i zaczyna mi czegoś brakować. Cieszę się jednak, że to mój jedyny problem, bo wielu z nas boryka się z czymś dużo gorszym…

Więc czy warto, odpowiedzcie sobie sami…

Tama

„Dopóki na świecie będzie istniał człowiek, będą też wojny”

Afganistan, okolice dystryktu Ghazni…

Praktycznie każdego dnia w dowództwie bazy odbywała się odprawa zadaniowa do kolejnego dnia. Zadania ze sztabu spływały do grup bojowych, następnie do kompani manewrowych i już kolejno do plutonów, drużyn oraz żołnierzy najniższego szczebla, czyli samych wykonawców stawianych odgórnie zadań. Tak samo było i tym razem, na odprawie kompanijnej dowiedziałem się, że amerykanie planują rozpoznać tamę gdzieś na skraju prowincji, gdzie inżynierowe i specjaliści do kontaktów z ludnością cywilną, będą starać się ją wyremontować i przywrócić do stanu pierwotnego. Odprawa do samego zadania oczywiście odbyła się w amerykańskiej części bazy, gdzie pokazano nam mapy, plany patrolowe i miejsca newralgiczne, które powinniśmy zabezpieczyć. Amerykanie ord razu zażyczyli sobie, by w patrolu znajdowały się Rosomaki, bo jak pisałem już wcześniej, były to wozy, które wzbudzały największy respekt wśród mieszkańców. Cała odprawa oczywiście odbyła się w ich ojczystym języku, więc jak się domyślacie, część chłopaków mających braki językowe, nie do końca wiedziała, o co tam chodzi. Decyzją dowódcy, po odprawie naszych sojuszników, została przeprowadzona wewnętrzna odprawa już w naszej części bazy. Tak jak wspominiałem wcześniej, do patrolu dołączone zostały dodatkowe komponenty zadaniowe, takie jak specjaliści z CIMIC (komórka do współpracy z ludnością cywilną), JTAC, strzelcy wyborowi, obsługi BSR (bezzałogowe samoloty rozpoznawcze) oraz wielu innych. Odprawa trwała do późna w nocy a sam wyjazd planowany był na wściekłe godziny poranne.

O świcie słychać już było ryk ustawianych w kolumnę patrolową pojazdów, gdzie powoli zbierali się uczestnicy feralnego patrolu. Dowódca rozpoczął stawianie rozkazu do zadania, w którym przypomniał sytuację w prowincji, określił kolejność wozów, zadanie, jakie wykonujemy oraz sposób, w jaki będzie ono realizowane. Następnie określił ciągłość dowodzenia i zabezpieczenie, jakie posiadamy w bazie na wypadek kontaktu ogniowego. Po ustawieniu się w kierunku bramy, patrol ruszył, by wykonać swoje zadanie. Kolumna wraz z wojskami amerykańskimi liczyła około 14 pojazdów i w trakcie jazdy rozciągała się na około kilometr. Prowincję pokonaliśmy dosyć płynnie, lecz problemy miały się dopiero zacząć.

Gdy z głównej drogi zjechaliśmy na tzw. „offroad”, trzeba było zwolnić, by wszystkie pojazdy nadążały w trudnym terenie. Trasa była kompletnie nie znana, a strzelcy pokładowi skanowali teren, trzymając swoje sektory. Gdy wyjechaliśmy na kawałek płaskiego terenu, umiejscowionego pomiędzy dwiema oddalonymi od nas na około 800m wioskami usłyszeliśmy wybuch. Pierwsza myśl to ładunek, na który najechał któryś pojazd z kolumny, ale meldunki radiowe to wykluczyły. Po kolejnych trzech wybuchach już wiedzieliśmy, że ktoś ostrzeliwuje patrol nieprecyzyjnym ogniem artyleryjskim.

Częstotliwość upadania „ogórków” była różna i nie dawała szansy na zlokalizowanie stanowisk ogniowych. Decyzją dowódcy użyto strzelców wyborowych, którzy ukryli się pod wozami, i spomiędzy kół transporterów dzięki swojej optyce wypatrzyli rebeliantów, którzy naprowadzali ogień moździerzy, niestety samych dział nie byli w stanie zlokalizować, gdyż musiały być utyte w zabudowaniach. Po ostrzelaniu stanowisk naprowadzania wybuchy ucichły, a rebelianci rozpłynęli się w powietrzu. Całość wymiany ognia trwała około godzinę i decyzją wyższych przełożonych nasza spektakularna akcja odbudowy tamy zakończyła się, jeszcze zanim zobaczyliśmy sam obiekt.

Jak widać, nawet najlepiej zaplanowana operacja żyje własnym życiem w starciu z przeciwnikiem. Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie zaplanować, lecz możemy przewidzieć pewne zachowania i w największym kryzysie zachować zimną krew.

Patrol

„Żadne korzyści z wojny nie są tak wielkie, aby mogły jej szkodom dorównać”

Skoro opisałem już zadania QRF, pomyślałem, że teraz napisze coś o standardowym patrolu, który pilnuje porządku w prowincji. Opis swój oprę o Afganistan, gdyż to właśnie tam składy patrolowe były naprawdę liczne, a zadania dla osób funkcyjnych zupełnie różne.

Kolejność wozów uczestniczących w patrolu, określał praktycznie zawsze jego dowódca i nie zawsze była ona taka sama. Oprócz etatowego plutonu manewrowego, gdzie były już cztery wozy bojowe wraz z ludźmi, do jego struktury często dołączane były inne ważne komponenty, które pełniły w nim swoje określone funkcje. Całość tworzyła naprawdę imponującą siłę bojową, której często sam widok skutecznie odstraszał talibów.

Praktycznie zawsze na każdym patrolu pierwszym wozem w kolumnie przemieszczali się saperzy, którzy reagowali na każdą związaną z podejrzeniem pirotechnicznym sytuację. Saperzy często wychodzili z wozów i na pieszo w asyście „patrolowców” sprawdzali podejrzane pakunki, przepusty w drogach czy elementy przypominające odciągi. Oczywiście, gdy tylko na coś natrafili, było to rozbrajane gołymi rękoma lub przy użyciu dostępnych środków. Często jednak niebezpieczeństwo neutralizowane było metodą wybuchową, co powodowało znaczne opóźnienia.

Kolejnym dodatkowym elementem każdego patrolu byli ratownicy medyczni, a w późniejszym czasie całe wozy ewakuacji medycznej (WEM). Wojsko oczywiście posiada własnych ratowników, którzy oprócz tego, że są „medykami”, to przede wszystkim potrafią walczyć tak samo efektywnie, jak każdy inny żołnierz. Co ciekawe miałem okazję służyć także z cywilnymi ratownikami, którzy z racji bycia cywilem nie posiadali uzbrojenia, a o ich bezpieczeństwo dbali chłopaki z patrolu. Wiedza naszych medyków, z zakresu ratowania życia w krytycznie skrajnych warunkach, była nieoceniona i wiele razy widziałem, jak była wykorzystywana w realnej walce.

Praktycznie na każdym ważnym patrolu w składzie manewrowym pojawiali się strzelcy wyborowi, którzy podzielni na zespoły strzeleckie (strzelec i obserwator) wspierali precyzyjnym ogniem chłopaków z bojówki. W zależności od zadania przydzielano jeden, dwa lub trzy zespoły obserwacyjno-strzeleckie. Zespoły te wykonywały zadania zlecane bezpośrednio przez dowódce patrolu w zależności od charakteru działania.

Gdy patrol wykonywał zadania w strefach szczególnie niebezpiecznych, w wozach bojowych widać było żołnierzy z bardzo specjalistycznym i nowoczesnym wyposażeniem. Mowa tu o JTAC-ach (Joint Terminal Attack Controller). Jest to zespół lub pojedynczy żołnierz, który po specjalnym szkoleniu jest w stanie przechwycić środki napadu powietrznoszczelnego i wykorzystać je na korzyść atakowanego patrolu. Prostszym językiem mówiąc posiadają oni łączności z pilotami myśliwców zadaniowych, lub śmigłowców bojowych wskazując im cele naziemne.

Każdy element takiego patrolu wykonuje swoje zadania na korzyść całości, a całość tworzy naprawdę skuteczną i samowystarczalną broń. Oczywiście wymieniłem tylko część elementów składowych takiego patrolu, bo trzeba pamiętać, że trzonem bojowym są wozy, ich operatorzy oraz każdy pojedynczy dobrze wyszkolony żołnierz.

QRF

„Cel wojny może być sprawiedliwy, ale środki nigdy”

Jednym ze sztandarowych zadań, jakie się pełniło w ramach misji stabilizacyjnej, był tzw. QRF (quick reaction force), czyli służba dyżurna mająca charakter pododdziału szybkiego reagowania. Pododdział taki był wielkości plutonu, i pełniły je plutony manewrowe zmiennie przez cały okres misji. Służba taka trwała 24h a jej obowiązki były naprawdę bardzo szerokie, od zabezpieczenia znalezionych w prowincji ładunków wybuchowych do przyjazdu saperów, po wsparcie ogniowe plutonów, które dostały się pod ogień przeciwnika.

QRF reagował nie tylko na wezwania wojsk własnych, ale także na zawołanie sojusznicze oraz lokalnych służb. Zasady służby były dosyć proste, każdy przebywający w bazie żołnierz, który był w składzie QRF posiadał przy sobie łączność osobistą i na hasło alarmowe miał jak najszybciej znaleźć się w gotowości do wyjazdu w miejscu zbiórki. Żołnierze oczywiście w czasie wolnym robili przeróżne rzeczy, część bywała na siłowni, część na zakupach lub stołówce a jeszcze inni odpoczywali w swoich „bichatach” (drewniane baraki). Sprzęt, uzbrojenie i amunicja zazwyczaj przygotowana była już w wozach bojowych, tak samo jak wyżywienie i woda na 48h działania, więc żołnierz po ogłoszeniu alarmu zgłaszał się bezpośrednio pod zaparkowany wóz, w którym pełnił służbę. Średni czas wyjazdu poza bazę takiego plutonu to około 5 min od ogłoszenia alarmu, więc wszystko przebiegało sprawnie i szybko, gdyż często to czas grał na naszą niekorzyść. Warto wspomnieć, że QRF to nie tylko plutony patrolowo-bojowe, ale także obsługi śmigłowców, wsparcie artyleryjskie czy szpital polowy. Zależnie od dnia służba ta przebiegała bardzo różnie. Zdarzało się, że wyjazdy były sporadyczne raz-dwa razy na dobę, ale bywały też takie, gdzie 24h mijały w ciągłej gotowości i reagowaliśmy z zadania na zadanie, nie wracając nawet do bazy. Ktoś zapyta, co się działo, gdy QRF wykonywał zadania alarmowe poza bazą, a ogłoszono kolejny alarm dla QRF? Otóż, gdy QRF działał w polu, jego czuwanie w bazie obejmował, w razie możliwości pluton rezerwowy i to on do powrotu etatowego plutonu szybkiego reagowania pełnił QRF. Zdarzało się oczywiście, że mieliśmy dwa plutony QRF na zadaniach, ale takie już są uroki służby w rejonach objętych działaniami wojennymi. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, by dowództwo rozsądnie dysponowało siłami, a praktycznie wszystko jest do zrobienia. Książkowo pluton QRF po służbie powinien odpocząć, ale niestety talibowie piszą własne scenariusze i natłok zadań powodował, że często QRF pełniło się 2-3 dni z rzędu.

Pierwszy Patrol

„Ci, którzy ponoszą największe konsekwencje wojny, są dla państwa niewidzialni”

Po przylocie do bazy i krótkiej aklimatyzacji pobieramy dodatkowy sprzęt, amunicję i rozpoczynamy przejmowanie strefy odpowiedzialności. Przejmowanie strefy to w skrócie objazd patrolowy z chłopakami, którzy kończą swoją 6-cio miesięczną misję w celu wprowadzenia nas w teren, wskazania rejonów szczególnie niebezpiecznych, oraz pokazania tras patrolowych. Patrole takie są mieszane i w zależności od możliwości w większości składają się ze „starej” ekipy.

Patrząc oczami „świeżaka” jest to etap bardzo stresogenny, który wprowadza realnie do użycia wszystkie umiejętności, których uczyłem się w kraju. Krótka odprawa odnośnie zadania, jakie będziemy realizować, określenie kolejności wozów w ugrupowaniu patrolowym, sprawdzenie łączności i ruszamy. Wyjeżdżając przez bramę, mijamy naszych kolegów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo wewnętrzne w bazie, którzy za każdym razem machają nam na szczęście. Nagle wszystko, czego nie rozumiałem w trakcie szkolenia, staje się jasne jak słońce. Pierwsze wrażenie to zdziwienie, bo choć nigdy nie uważałem Polski za raj to dopiero tam zrozumiałem, w jakim pięknym kraju przyszło mi się wychować. Chcąc porównać Irak do Afganistanu, trzeba zrozumieć mentalność tamtejszej ludności, która różni się od nas praktycznie w każdej materii. Irak to państwo z infrastrukturą, drogami, pięknymi domami w arabskim stylu, palmami, zdarzały się tam luksusowe limuzyny i bogaci przedsiębiorcy, a Afganistan to średniowieczne domy z gliny, surowy klimat, brak zieleni, wioski w górach, często brak prądu i wody, rozległe pastwiska i głęboki radykalny Islam. Choć te dwa państwa różniły się od siebie, to dla mnie miały jedną wspólną cechę: bałagan i zapach. Miałem wrażenie, że ulice to jeden wielki śmietnik, gdzie wywala się nieczystości i fekalia z domów. Padnięte zwierzęta leżały tam miesiącami, a życie toczyło się swoim własnym, pozbawionym jakiegokolwiek porządku tokiem. Ludność cywilna z perspektywy żołnierza dzieliła się na tych, którzy z uśmiechem na twarzy okazywali mi swoją sympatię, ale też na tych, którym z oczu patrzyła tylko nienawiść, a podczas wykonywania poleceń byli oporni i krnąbrni. Oczywiście każdego traktowałem z dystansem unikając niepotrzebnego kontaktu. W składzie patrolu zawsze znajduje się tłumacz, który wbrew pozorom jedzie na tym samym wózku co my, a często nawet ma pod górkę. Tłumacze pochodzili z innych rejonów kraju, by zminimalizować ich koligacje z ludnością danego regionu, oraz by nie byli rozpoznawani przez talibów. Pomimo mojego ograniczonego zaufania do tłumaczy lubiłem z nimi rozmawiać, gdyż dowiadywałem się rzeczy, o których nikt nie wspominał na szkoleniach w kraju. Nagle okazało się, że wszystko to, co ćwiczyłem w kraju, to tylko teoria, która maiła mnie przygotować do działania. Działania, którego nie planuje sztab brygady, a lokalni mieszkańcy oraz co gorsza talibowie.

Stan techniczny pojazdów poruszających się po prowincji pozostawiał wiele do życzenia, a sama jazda po drogach miała charakter umowny oparty głównie o klakson. Co ciekawe, każdy „kierowca” znajdujący się na trasie patrolu, miał obowiązek zjechać na pobocze i włączyć światła awaryjne. Gdy jednak nie zastosował się do tej czynności był ostrzegany serią z karabinu maszynowego i finalnie spychany na pobocze. Patrol miał zawsze pierwszeństwo i to on dyktował zasady na drodze.

Najlepiej wspominaną częścią każdego, nie tylko tego pierwszego patrolu, są chyba słowa dowódcy ugrupowania, który melduje powrót do bazy i wyłącza się z zewnętrznej łączności radiowej.

Opis oczywiście nie oddaje pełnego charakteru patrolowego prowincji i jest tylko częścią mojego wewnętrznego odbioru pierwszego patrolu.

Przelot

„Dla pokoju trzeba ryzykować tak samo jak w trakcie wojny”

Opisywałem już w skrócie, jak wygląda przygotowanie do misji, dziś chcę się skupić na tym, co się dzieje, gdy otrzymamy już rozkaz o wylocie.

Transport w miejsce stałej dyslokacji to rozłożony w czasie etap, który musi przejść każdy żołnierz skierowany w rejon przyszłych działań. „Opowieść” tę oprę o moja pierwszą misję w Republice Iraku, gdzie emocje były największe i chyba najtrwalsze.

Wszystko zaczyna się od skoszarowania w jednostce na dzień dwa przed wylotem. W tym czasie wydawany jest sprzęt, ważone są bagaże i następuje ostatnia weryfikacja wszystkich wymaganych dokumentów potrzebnych do odprawy paszportowej. Sprawdzany jest stan osobowy danego wylotu i rozpoczyna się oczekiwanie na lot czarterowy. Gdy wszystko jest dograne, wojsko zostaje przetransportowywane na lotnisko, gdzie można ostatni raz przed wylotem zobaczyć się z rodziną i bliskimi. Etap ten jest dość trudny, gdyż wielu z nas ma żony, dzieci itp. Sam osobiście pamiętam, że było mi po prostu przykro, że ich zostawiam… ale takie są konsekwencje służby wojskowej. Po odprawie paszportowej przebywaliśmy już sami w innym skrzydle lotniska oczekując na samolot. Po chwili zostaliśmy wpuszczeni na płytę lotniska i zaczęliśmy zajmować miejsca w samolocie. Oczywiście na płycie lotniska widać było taras widokowy, gdzie stały nasze rodziny. Ostatnie telefony, machanie do żony i wejście do samolotu. Zaznaczę, że to był mój pierwszy lot, więc z zainteresowaniem zająłem miejsce przy oknie, by obserwować co będzie się działo. W pewnym momencie stewardessa rozpoczęła szkolenie na wypadek awarii samolotu, co wzbudziło już mój mały niepokój. Kilka anglojęzycznych słów w głośnikach i rozpoczęło się kołowanie na pas startowy. Po chwili rozległ się ryk silników oraz poczułem spore wciśnięcie w fotel, podobne do tego, które odczuwa się w sportowym samochodzie. Koła zaczęły odrywać się od naszej Polskiej ziemi, a domy i drogi robiły się coraz mniejsze i mniejsze, aż przesłoniły je chmury a mnie przywitało błękitne i słoneczne niebo. Gdy przelatywaliśmy nad szlakami górskimi, szczyty wysuwały się ponad chmury co wyglądało bardzo ciekawie. Lot umilały nam filmy na DVD lub muzyka w słuchawkach. Na pokładzie serwowane były posiłki i napoje a sam lot trwał około 6 godzin. Po przylocie do Kuwejtu przywitała mnie burza piaskowa, co było dla mnie zupełną nowością. Pamiętam, że była już noc i zapakowano nas w autobusy, w których kazano zasłonić okna, gdyż transport z lotniska do bazy przebiegał przez miasto, a obecność rotacyjnych wojsk utrzymywana była w tajemnicy. Ta dziwna i niekomfortowa sytuacja spowodowała, że moje siedmiomiesięczne starania nad rzuceniem palenia, spaliły na panewce i tak już zostało do końca zmiany.

W bazie „Virginia” przesiedziałem kilka godzin i pierwszy raz zobaczyłem amerykańską stołówkę, co również było sporym zaskoczeniem. Po kilku godzinach dostaliśmy sygnał o wylocie do Iraku, wydano nam kamizelki kuloodporne i amunicję. Schemat podróży był bardzo podobny tyle, że wszystko odbywało się już transportem wojskowym w pełnym rynsztunku i z uzbrojeniem. Transport kontynuowaliśmy amerykańskim samolotem C-17 Globemaster. Lot trwał około 2,5h a na instruktażu nikt nie powiedział, by nie pić zbyt dużo napoi. Pamiętam, że nigdy w życiu tak jak w tym transportowcu nie czułem potrzeby oddania płynów ustrojowych, po około 1,5h wstrzymywania i walki z samym sobą do przedziału transportowego wszedł Amerykanin z obsługi technicznej i otworzył szafeczkę, do której zrobił to, o czym ja myślałem od samego startu samolotu. Najciekawsze było to, że gdy skończył ustawiła się już za nim spora kolejka potrzebujących. Samoloty transportowe w strefie wojennej lądują i startują z procedurami, które minimalizują strącenie maszyny nad miastem, czyli pikują ostro w dół, by wyrównać nad samym pasem startowym. Z perspektywy pasażera uczucie jest dosyć ciekawe i porównywalne do jazdy rollercoaster-em. Po wylądowaniu w Bazie AL-Kut, oczekiwałem kilka godzin na ostatni transport do miejsca, które miało być moim domem przez kolejne pół roku.

Wylot z Al -kut rozpoczął się w nocy, gdyż tylko w nocy mogły latać śmigłowce transportowe. Tym razem lot odbył się CH-47 Chinook i trwał około 40 min. Na lotnisku mijaliśmy naszych chłopaków, którzy kończyli właśnie misje i wracali do domu. Sam lot oczywiście nie odbył się bez przygód, w połowie drogi zapylenie uszkodziło filtry i śmigło musiało awaryjnie lądować na środku pustyni. Ze względów bezpieczeństwa wysadzono nas z maszyny i kazano czekać około 100m od niego w kompletnych ciemnościach. Niestety śmigłowiec taki na ziemi jest praktycznie bezbronny, a co tym idzie jest także łatwym celem. Po usunięciu awarii już bez przeszkód dolecieliśmy do bazy „Echo” w Ad Diwaniyah. Po lądowaniu szybkie szkolenie BHP, zapoznanie z bazą i najważniejszymi jej elementami. Pokazano mi moje cztery ściany i mogłem się w końcu przespać. Cała operacja trwała około 96h a ciekawostką jest to, że przy sobie na czas lotu Polska-Irak miałem tylko broń i mały plecak z przyborami do higieny. Cała reszta mojego bagażu spakowana w Polsce przyleciała do Iraku około tygodnia później. Gdzie po procesie aklimatyzacji rozpocząłem zadania mandatowe.

Wóz bojowy

„Historia pełna jest wojen, o których każdy wiedział, że nie wybuchną”

Będąc w rejonie misji i wykonując zadania na rzecz koalicji zależnie od regionu i statusu działań, mieliśmy do dyspozycji trzy podstawowe jednostki sprzętowe przewidziane do transportu i patrolowania rejonu odpowiedzialności. Postaram się krótko scharakteryzować każdą z nich, lecz nie będzie to opis czysto techniczny a moje subiektywne wrażenia z pracy na tym sprzęcie.

HMMWV – high-mobility multipurpose wheeled vehicle, czyli potocznie Humvee lub Hammer. Jako żołnierz miałem do czynienia z kilkoma wersjami tego pojazdu, od podstawowej na poligonie do wersji IV oraz VI+ w Iraku i Afganistanie. VI generacja powstała na potrzeby misji w Iraku i charakteryzowała się podwyższoną odpornością na ataki improwizowanych ładunków wybuchowych, jakie były ustawiane na poboczach dróg celem penetracji pojazdu od czoła i boku. Jak się domyślacie miał on opancerzony głównie przedział kierowcy i pasażerów pomijając silnik i bagażnik. Na dachu umiejscowiona wieżyczka strzelecka uzbrojona w zależności od funkcji pojazdu w kolumnie w karabin maszynowy PK kalibru 7,62 mm, NSWT kalibru 12.7mm a w Afganistanie zdarzały się granatniki MK 19. Pojazd prócz uzbrojenia zabierał na pokład 5 osób i posiadał system DUKE zagłuszający fale radiowe, uniemożliwiając zdalne detonacje ukrytych ładunków. Standardowo dowódca wozu miał do dyspozycji łączność i systemy nawigacyjne. W początkowych zmianach Misji Afgańskiej używane były także tam, lecz ze względu na inną taktykę podkładania ładunków improwizowanych i brak pancerza od spodu pojazdu, nie ochraniał on załogi w odpowiedni sposób, co spowodowało, że został wycofany przez wojska koalicji z zadań mandatowych. Miałem nieprzyjemność zobaczyć taki pojazd po wybuchu „afgańskiego” ładunku… załoga niestety nie miała żadnych szans.

MRAP – Mine Resistant Ambush Protected pojazd zbudowany, by zapewnić załodze maksymalne bezpieczeństwo przed improwizowanymi ładunkami wybuchowymi. Występował w kilku wersjach a jego najmocniejszą stroną, było podwozie w charakterystycznym układzie „V” co powodowało, że po wybuchu miny pułapki siły samego wybuchu wyprowadzane były na zewnątrz pojazdu. Uzbrojony tak ja HMMWV w wieżę strzelecką w podobnej konfiguracji i z podobnym uzbrojeniem. Posiadał systemy zagłuszające oraz termowizję dla kierowcy. Pozostawał on w stałej łączności radiowej z resztą plutonu, a gdy ta zawodziła wykorzystywał system BFT ( Blue Force Tracking). Pojazd bardzo wytrzymały, ale z powodu jego gabarytów i wysokiego środka ciężkości potrzebował wprawionego i doświadczonego kierowcy. Widziałem osobiście 3 wybuchy pod takim „czołgiem” lecz nie zawsze udawało mu się ochronić całą załogę…

Rosomak – Polski bojowy transporter opancerzony, którego chyba nie trzeba przedstawiać. Jego chrzest bojowy rozpoczął się w Afganistanie, ale brał on także udział w misji w Republice Czadu. Po przybyciu do Afganistanu i kilku patrolach szybko stał się postrachem rebeliantów, a i wojska sojusznicze czuły się pewniej w jego towarzystwie. Szybko zdobył przydomek „Green Devil” ponieważ był zielony oraz często pokazywał talibom swoje walory bojowe. Pojazd duży i ciężki, uzbrojony w automatyczną armatę 30 mm i sprzężony karabin UKM kalibru 7,62mm. Dodatkowo posiadał granaty dymne, systemy wczesnego ostrzegania, termowizja i wiele innych bajerów, ułatwiających żołnierzowi wykonywanie zadań. Rosomak jak każdy pojazd misyjny ewoluował i tak z biegiem czasu dostał dodatkowe opancerzenie, kolor pustynny oraz osłonę QinetiQ przeciwko RPG. Powstała także wersja oszczędnościowa, w której rezygnowano z wierzy bojowej kosztem wieżyczki strzeleckiej podobnej jak w pojazdach typu MRAP. Warto też wspomnieć, że Rosomak został ogłoszony najlepszym pojazdem biorącym udział w misji w Afganistanie. Sam mam spory sentyment do tej konstrukcji, gdyż na jednym z patroli uratował mi życie, gdy nieświadomie najechaliśmy na minę pułapkę, ale to innym razem.

PTSD

Całość dzisiejszego wpisu, odwołuje się tylko i wyłącznie do moich własnych przemyśleń i przeżyć.

W nomenklaturze naukowej dotyczącej misji zagranicznych często pojawia się coś, co w skrócie nazywane jest PTSD (Post Traumatic Stress Disorder). Tak na szybko i bardzo ogólnikowo można napisać, że jest to stres pourazowy spowodowany jakimś patologicznym zdarzeniem, które miało miejsce w rejonie misji. Jak wiadomo każdy człowiek ma różną tolerancję na stres, a co za tym idzie inaczej na niego reaguje. Dla jednych stres to mobilizacja do działania, a dla innych blokada zachowawczo-motoryczna. Oczywiście nie porównuje tu stresu wywołanego przez przełożonego w biurze a sytuację typowo bojową w rejonie działań wojennych, bo te dwa zdarzenia pomimo występującego tam stresu są zupełnie różne i nieporównywalne.

W codziennym życiu, gdy nasze bezpieczeństwo nie jest zagrożone poziom stresu jest do opanowania co finalnie powoduje, że pomimo czynników zewnętrznych przez niego wywołanych jesteśmy w stanie normalnie funkcjonować. Inaczej jest na misji, gdy każdy patrol, czy zadanie poza bazą wiąże się z niepewnością co do działań przeciwnika, a egzystencja nasza i naszych kolegów z zespołu może być zagrożona. Poziom występującego w takich okolicznościach czynnika stresogennego, związanego z zagrożeniem życia jest praktycznie nieporównywany z niczym innym co może nas spotkać w codziennym życiu. Niepokój i strach wywołany przez rebeliantów staje się z czasem czymś „normalnym”, ale sama świadomość oddziaływania wroga w strefie odpowiedzialności powoduje, że przez pół roku walki jesteśmy na pełnych obrotach z wyostrzonymi do maximum wszystkimi zmysłami. Stan taki powinien minąć po powrocie do kraju, ale jak pokazują statystyki czasem pozostaje on w głowie na bardzo długo.

Jako młody i ukształtowany przez przełożonych żołnierz nigdy nie broniłem się od wyjazdu na misję, a nawet uważałem i uważam, że jest to mój obowiązek… obowiązek ponad rodzinę i znajomych. Niestety, gdy kiedyś spytałem żony co sądzi o PTSD i tragediach z nim związanymi, powiedziała mi, że do naszego domu po każdej misji, na której byłem zawsze wracał ktoś inny… niby ten sam, ale jednak jakiś inny, którego uczyła się na nowo. Każdy misjonarz po powrocie z misji potrzebuje czasu na ten mentalny powrót, gdyż jest on dużo trudniejszy niż lądowanie samolotu na lotnisku w kraju. Sam jako żołnierz plutonu bojowego w pierwszych tygodniach od powrotu najchętniej wróciłbym z powrotem do walki, bo tak ukształtowała mnie tamtejsza adrenalina i własnie stres. Na szczęście w moim przypadku pragnienie powrotu stopniowo mijało, lecz finalnie gdy tylko nadarzyła się okazja szybko tam wróciłem i pewnie wróciłbym znowu…

Kiedyś na jednym z patroli w Afganistanie, brałem udział w zdarzeniu, gdzie poszkodowanych było kilku chłopaków z oddziału. Podczas zabezpieczania rejonu i oczekiwania na pomoc medyczną, mieszanina błota, pyłu, potu, krwi, spalin z pojazdów i prochu spowodowała, że zawiesina w powietrzu miała bardzo specyficzny zapach, zapach ten w późniejszym czasie poczułem ponownie na jakimś szkoleniu poligonowym gdzie od razu wzbudził we mnie spory niepokój. Dziwne przeżycie, człowiek wie, że jest bezpieczny a głowa jednak mówi coś innego… czy to jest to, o czym piszę tego nie wiem, gdyż naprawdę sprawnie radzę sobie ze stresem, a wyżej wymienioną sytuację traktuję tylko jak niechcianą pamiątkę z misji. Są jednak chłopaki w naszym kraju, którym to PTSD wytycza drogę w życiu i nie pozwala normalnie funkcjonować. Trzeba pamiętać jednak, że pod dobrą opieka są oni w stanie przezwyciężyć tą dziwną chorobę i po wielu latach od zakończenia swojej misji wrócić nareszcie do domu…

Wpis swój dedykuje wszystkim Weteranom, którzy pomimo bezpiecznego powrotu do kraju, wciąż walczą ze swoim wewnętrznym wrogiem jakim jest PTSD.